środa, 28 lipca 2010

Tajemniczy lud Wierzcholców Karkonoskich.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta dziewiąta. 10 grudnia 2009r. Udział wzięli: Stanisław Firszt, Ivo Łaborewicz, Jan Stolarczyk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Pewien mój znajomy, były burmistrz jednego z miast w Kotlinie, kupił na początku lat 90-tych okazyjnie za śmieszną cenę kilkanaście dokumentów niemieckich z połowy XIX wieku, wystawionych przez ówczesnego, żyjącego w XIX wieku burmistrza niemieckiego, jego poprzednika w Ratuszu. Wśród tych dokumentów znalazł się kilkustronicowy, gęsto zapisany rękopis, o którego tłumaczenie zwrócił się do mnie ów znajomy kolekcjoner. Z wielką niechęcią zabrałem się za pobieżne tłumaczenie tego rękopisu, żeby powiedzieć koledze, że rękopis dotyczy takiej a takiej sprawy i nie ma sensu tłumaczyć wszystko i dokładnie. Gdy zacząłem tłumaczenie, nie mogłem się oderwać od pracy i po morderczym wysiłku odczytywania wyblakłego manuskryptu po dwóch dniach i dwóch nocach taki oto wynik translacji. Rękopis był zachowany jakby bez pierwszej, czy też bez pierwszych stron, ale miał innym charakterem zapisany tytuł Beschreibung einer Wanderung im Riesengebirge i ostatnich stron, był mocno nadwerężony przez wilgoć i grzyb, można wnioskować na podstawie wyblakłej notatki na marginesie, że rękopis pochodzi z roku 1857.

Ten dzień upalny rozpoczął się od wichury słonecznej szalejącej o świcie, która nawiewała wzburzone fale ozonicznego powietrza z najwyższych warstw atmosfery, w którym najpierw budzący się zmysł powonienia odczytuje zawiązki dnia, szybko ulatniające się echa rozmów nocnej debaty, słyszalnej jeszcze niewyraźnie przez nieszczelną kotarę jonosfery. Te gwary hałaśliwe przy ważeniu losów nacichające w łaskotliwy szept, przywiane teraz przez wicher słoneczny, postrzępione i zatarte, jeszcze tylko powonienie słyszy. Te fale przeczyste, wysokiej proweniencji, rozbijają się o twardy brzeg powietrza pełnego oddechów śpiących i ich skisłych wyziewów. Na wysokich falochronach porannych ziewań i dusznych pierdnięć otwieranych okien, rozbryzguje się wicher kosmiczny w pył, w przejrzystą pianę osiadającą na koronach drzew i trawach łąki. Lecz trwają drzewa w górnej mocy bez śladu poruszenia, bo wicher słoneczny, napierając, nie poruszy nawet listkiem. Targa tylko długie, poranne cienie drzew i skrzy się na rosie.
Dzień wydawał się szczęśliwy ponad miarę. Gdy w wielkiej koszuli nocnej, wezwany słoneczną falą pieniących się zapachów, plącząc nogi w sztywnych połach krochmalonego płótna, wybiegłem z przepełnionej mokrymi snami dzieciaków sypialni, usłyszałem głos Juliusza Miary: ― ubierz się! Idziemy w góry!
Na końcu długiej, ciemnej i chłodnej sieni jarzył się prostokąt otwartych drzwi do huczącego gorącem pieca dziedzińca. Po przejściu progu słońce oślepiło nas, a żar parzył płuca. Łąka furczała w drganiach gorącego powietrza. Cykady, koniki polne, pszczoły i roje much szalały tysiącami głosów w tym wściekłym upale, w którym człowiek omdlewał. Szybko przebiegliśmy łąką, mijając żywopłot z róż, do lasu. Nad potokiem z dąbrowy dmuchnęło chłodniejszym powietrzem. Za nami, w dolinie, pozostała łąka, na której żółte kozibrody, mniszki, mlecze, złocie, obuwiki oraz czerwona koniczyna, cieciorka, krwawnica, firletka, poziewnik, jasnota, macierzanka, dwulistnik i czegóż tam jeszcze nie było, stapiały się z fioletowymi bluszczykiem, miętą, głowienką, dzwonkami i chabrami, orlikiem i przylaszczką, lucerną i barwinkiem i żmijowcem i dąbrówką i szałwią i Bóg jeden wie z czym jeszcze w jeden wibrujący upalny płomień, nad którym tylko wysoka czerwień maków trwała nie zmącona, nie zawirowana… Juliusz poruszał wargami, jakby nie mógł się zdecydować, by coś powiedzieć. — Pięknie — podpowiedziałem. — Właśnie — odrzekł.
Po śliskich kamieniach wśród ogromnych łopianów spokojnego w tym miejscu zakola przebiegliśmy nad oślepiająco rozbłyskującym potokiem i zostawiliśmy jego szum za sobą w czarnej dąbrowie. Potem zaczęliśmy się wspinać po stoku srebrnej bukowiny, a wyżej wśród miedzianych sosen i modrzewi. Szum potoku powracał i oddalał się, gdy szliśmy brzegiem paprotnego jaru. I dotarliśmy do rozhuśtanej w dół i w górę ścieżki porośniętej psią trawką, wijącej się w pełnej jasnych polanek młodej brzezinie, w której rzadko wybuchały ogromem stare jawory.
Aż wreszcie po przejściu zawalonej głazami, podmokłej, rudej łąki, zasapani stanęliśmy przed stromym, pionowymi skałkami wypiętrzonym stokiem, na którym rosły potargane wichrem, prawie łyse świerki. Zapachy ziół opadły, a rzadsze już tutaj powietrze napełniło się ostrą wonią rozgrzanego słońcem igliwia.
Minęła godzina, od kiedy byliśmy w drodze, szczytu nie było widać, jakby się oddalił, doliny też były niewidoczne, przesłonięte wzgórzami i lasami. Słońce paliło twarz, skwaru nie łagodziły rzadkie dmuchnięcia gorącego powietrza.
Po raz pierwszy przyszła świadomość oddalenia. Nie było to jeszcze zagubienie, a niepokój fizyczny i napięte oczekiwanie nie były jeszcze strachem, ani nawet obawą, lecz mobilizacją sił przed niespodzianie wydłużającą się drogą.
Przeszliśmy trawersem wąwóz zamknięty od góry skalnym spiętrzeniem, z którego tryskało źródło i rozbryzgując się tworzyło w wodnym pyle tęczę. Klękając na kamieniach obmyliśmy spocone twarze w zimnej wodzie poczynającego się potoku. Piliśmy garściami i długo nie mogliśmy ugasić pragnienia, bo woda, choć orzeźwiająco zimna w pierwszym momencie, w środku była jakby sucha i pusta.
Zdjęliśmy potem buty i zanurzaliśmy gorące stopy w rwącej strudze, a niemożliwy do wytrzymania chłód strumienia, który porażał jak prąd, wywołał w nas niepohamowany, głośny śmiech daleko od nas odbiegający, którego nie mogliśmy powstrzymać, gdy unosząc sparaliżowane zimnem stopy, skakaliśmy z nogi na nogę na śliskich kamieniach. Śmieliśmy się głośno jeszcze długo, już po założeniu skarpetek i butów i nawet gdy zaczęliśmy się wspinać między skałkami. Dopiero wysiłek, osuwanie się stóp na śliskim igliwiu i mokrych korzeniach drzew, zmusiły nas powoli do powagi. Szliśmy ostro pod górę.
Pot zalewał nam oczy i kapał z nosa, ściekał strużkami wzdłuż kręgosłupa i przeciekał przez krótkie spodenki na odsłonięte, drżące z wysiłku uda. Raz po raz któryś z nas padał na brzuch i łapał się korzeni, broniąc się przed osuwaniem. Nie było w tej wspinaczce jeszcze zaciekłej walki, choć serce waliło jak młotem i jasne plamy słońca na igliwiu pulsowały w oczach. Zanurzyliśmy się w tępym, jednostajnym wysiłku rzadko przerywanym stęknięciami bolesnych potknięć, z którego obudziło nas nagłe odnalezienie się w pełnym słońcu na połaci stoku pokrytej powalonymi huraganem drzewami. Siedliśmy jak psy zadyszani na pniu i zwracając powoli pochylone zmęczeniem głowy w dolinę zamarliśmy z zachwytu i grozy. Po chwili poderwaliśmy się, ale też tylko na moment, bo zaraz przypadliśmy w siebie.
Pod nami szalała dalą panorama gór i dolin, widok wstrząsający, boleśnie przewalający się ponad zwykły, znany nam dotąd horyzont. Wybiegłe spojrzenie dal przygważdżała do powiek widnokręgu. Przepaść świata odbierała nam oddech, jej bezmiar wyciągał po nas rękę, porażał nogi głębią i wciągał w lot. Zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, Juliusz bezwiednie uczynił to samo. Bezmiar: a więc nie tylko ogrom, bo wcięte między pasma wzgórz wsie i miasteczka leżały pod naszymi stopami „jak na dłoni“ i prawdopodobnie dlatego trzeba było oglądać je z mimowolnych klęczek, jak w modlitwie. Minęła dłuższa chwila zanim mogłem patrzeć bez obawy upadku. Wszystko było wielkie i małe zarazem. Falująca przestrzeń wtaczała się przez źrenice i groziła zmiażdżeniem, jednocześnie jednak łasiła się tym byciem „jak na dłoni“, takim do ściśnięcia dali w pięści, takim do połknięcia, do przełknięcia, do zmiękczenia śliną, takim do wypowiedzenia w słowie. W słowie, które powtarzałoby falistość krajobrazu. W słowie, które już uwierało, unosiło się językiem po grani, ale nie mogło się narodzić, nie przechodziło przez usta, było tak bardzo niewypowiedziane, choć jakby dopiero przed chwilą zapomniane.
Perspektywy kotłowały się i napinały ku sobie, a horyzont wcale nie był zamknięty górami, bo ponad nimi to nie były mgły, lecz jeszcze dalsze góry, a wyżej i dalej za nimi, w tym wklęsłym, jak dłoń właśnie, przestworze, siniały jeszcze odleglejsze wzgórza, i jeszcze jakieś wyżej ponad tymi jak mgły sinymi rozpuszczały się w błękicie. Na przekór kulistości Ziemi, im dalsze góry, tym wyżej pięły się w niebo.
Długo syciliśmy się dalą zanim mogliśmy — co było jak amen — stanąć swobodnie na wyprostowanych nogach.
Trzask łamanych gałęzi obrócił nasze głowy w kierunku zbocza. Tuż koło nas przebiegał jeleń. Gdy nas ujrzał, przystanął, wyciągnął szyję, beknął krótko i pobiegł dalej przeskakując wykroty. Ze stoku dmuchnęło jego ostrym zapachem. Kikiki! — wrzasnęła nad nami pustułka i poszybowała w dolinę. — Żmija! — zawtórował jej piskliwie Juliusz wskazując pod nogi i pobiegł w górę. Chociaż utykał na lewą nogę, biegł bardzo szybko. Zapadał niczym w przepaść w wykroty, ale wyskakiwał z nich jak wystrzelony z trampoliny i wzlatując nad wiatrołomami pędził dalej.
Nie poderwałem się do biegu, omdlały przestworem, a okrzyk „żmija“ nie wzbudził we mnie strachu, nawet nie zacząłem się za nią rozglądać w trawie, lecz obróciłem się znowu w kierunku doliny i patrzyłem już bez drżenia na zastygające fale Ziemi. Gdy znieruchomiały, wróciła pustułka i wydała znów swój wysoki okrzyk. Obejrzałem się w poszukiwaniu Juliusza, ale już go nie zobaczyłem. Zdążył widocznie przebiec otwartą przestrzeń wiatrołomu i zniknął w świerkowym lesie. Pobiegłem za nim.
Las stopniowo rozrzedzał się, świerki stawały się coraz mniejsze i niczym chorągwie miały gałęzie tylko z jednej strony. Biegłem jakby pozbawiony ciężaru, wzbijałem się w powietrze i szybowałem nad wykrotami długimi susami. Lecąc wysoko zrywałem z trzaskiem potrącane nieuważnie gałęzie, odbijałem się rękami od pni i koziołkując w powietrzu leciałem dalej, wzlatywałem ponad postrzępione świerki z rzadka tylko muskając ziemię krótkim odbiciem. Leciałem jakbym spadał w przepaść, ale pod górę, tylko pod górę i nie miałem wpływu na kierunek lotu. Siła ciążenia odwróciła swoje bieguny, błękit ściągał w swoje czerniejące otchłanie w kierunku szczytu góry i był w tym bezwzględny. Ciąłem lotem słoje powietrzne o różnej gęstości, temperaturze i zapachu, ich ostre granice uderzały mnie w twarz, zatykały oddech. Rozgarniałem je rękami, chroniąc się przed bolesnymi uderzeniami tych gęstych pływów powietrza w nozdrza. Machałem rękami i leciałem, frunąłem już teraz powyżej zieleni nad głębokim żlebem wypełnionym czarnymi skałami. Trawersem przez stromy rumosz skalny twardych horngnejsów w górę, w górę owiewałem w górę czarne skały w górę cwałując w górę nogami i rękami po przepastnie stromym stoku.
Och, uniesienie odbywało się bez skrzydeł dzięki przeniesieniu punktu ciężkości w górę, wysoko w górę, poza szczyty oddechu. Już rzęziłem w narastającej próżni, ale sprężystość mięśni w unoszeniu się nie słabła. Dopiero bliski omdlenia i zsiniały opadłem w miękką trawę na polanie pod rdzawą turnią. Dysząc raniłem sobie płuca jej ostrymi skałami, ale zaraz opływał rany opodal błyszczący srebrny staw. Jeszcze tylko zakrztusiłem się jaworem na środku polany, by wreszcie uspokojony przełknąć ciemniejący błękit w niebie i leżeć. Leżeć. Całkiem leżeć w strzępach osobnych, z których kapał pot. I słychać go było, jak spadał na źdźbła. Aż wysechł. I było cicho. I tylko szalały bezszelestnie pożary zachodu słońca, którego wielka tarcza staczała się pod stopami w dolinę. I jeszcze nie zapadła w ziemię, gdy między purpurę, w granat nabiegły srebrem gwiazdy i przychodziły porozumiewawczo na każde wezwanie wzroku.
A jakże, a jakże! I księżyc wypłynął znad turni do pełni i twardo oglądał jaworową polanę, która chlapnięta światłem natychmiast wypełniła się skałami i kamieniami, krzewami i gałęziami, trawiastymi fałdami, nawet gładki staw zmarszczył się poprzez oślepiające lśnienie. Cienie były bezpieczne, nikt się w nich nie ukrywał. Choć lekko drżały, nic się w nich nie poruszało. Choć były czarne, wyraźnie było widać, że nic nie zasłaniają.
Tak, tak, tak się zapatrzyłem w tym wyrazistym uspokojeniu, że nagle, niespodzianie przebudzona polana zaczęła się wypełniać ludźmi. To nie cienie się wydłużały, to nadchodzili ludzie, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, ubrani w stroje dziwne, powłóczyste, ale nie budzili strachu. Przyszli jak podmuch ciepła. I gwarząc powoli, rozścielali fruwające białe obrusy, zastawiali je mięsami, kiełbasami, chlebami wielkimi, brzęczały szkła, kielichy ozdobne i butle wymyślne, zapłonęły ogniska, a tuż koło mnie, na wyciągnięcie ręki zasiedli wokół szybko roznieconego ognia młodzieńcy w długich, czarnych kamizelach i bufiastych spodniach, a dziewczyny w białych bluzkach i amarantowych spódnicach zarzucając skraj obrusa na moje dłonie szybko zastawiły go jedzeniem i piciem i uśmiechając się podawały chłopcom napełnione puchary.
Wyciągnąłem dłonie spod lekkiego obrusa, poruszyły się półmiski z ociekającymi mięsami, zakołysała zdobiona złotem karafa z burgundem, buchnęły zapachy i zmieszały się z wonnym dymem kosówki. Strzelały w górę iskry, a pod nimi powoli narastał śpiew i śpiewali wszyscy. Śpiewali cicho, ale każdego można było usłyszeć z osobna, choć ich śpiew był razem ogromny, wielogłosowy po stawie i po ścianach turni. Śpiewali cicho i jakby od niechcenia, uśmiechając się do siebie i spoglądając sobie w oczy, będąc przy sobie, a ich śpiew razem był większy niż turnia i Góra nad nią i rozszerzał niebo jeszcze wysoko nad Górą. I gdy umilkli, było pięknie i oni byli piękni. I nie mogło być piękniej. Drżałem porażony chłodem piękna, ale nie było mi zimno. Siedziałem w trawie i patrzałem.
Jedli i rozmawiali. Tuż obok mnie jasno oświetlonego ogniem i nie zwracali na mnie uwagi. Byłem niewidzialny. A przecież widziałem wyraźnie. Widziałem silne dłonie mężczyzn z nożami i widelcami odkrawające kawałki mięs, widziałem ich twarze radosne, widziałem dziewczęta zadyszane radością, ta najpiękniejsza, podchodziła do mnie tak blisko, że mogłem dotknąć jej warg nabrzmiałych i otrzeć jej czoło z drobniutkich kropelek potu, czułem jej zapach i ciepło od niej bijące. Stanęła tuż przy mnie i zaśpiewała: Kâtü mes Ninka boit? Inne dziewczyny podjęły śpiew i odpowiedziały chórem: Ťelka mes Ninka boit. I wszyscy razem: Ťelka rici Wâpak kâ naimo kâ dwemo: Joz jis wilťe grüzna Zena; Nemüg ninka boit Joz nemüg ninka boit.
I znów zaśpiewała najpiękniejsza: Kâtü mes Zątik boit? Inne dziewczyny podbiegły do mnie, jakbym się dopiero teraz objawił, wzięły mnie za ręce do koła i odpowiedziały chórem: Strezik mes Zątik boit. I wszyscy razem śmiejąc się śpiewali: Strezik rici Wâpak kâ naimo kâ dwemo: Joz jis wilťe mole ťarl; Nemüg Zątik boit Joz nemüg Zątik boit. I dalej śpiewali tak i zapraszali mnie od grupy do grupy, częstowali mnie mięsiwem, winem i wołali: Teraz jesteś już prawdziwym Wierzcholcem. Jetz bist du der richtiger Wierzcholec [Wjeschholez] .

Wstęp i tłumaczenie: Andrzej Więckowski.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz