wtorek, 27 lipca 2010

Kotlina Jeleniogórska – przeklęta Ziemia Obiecana. Wykorzenienia w ojczyźnie.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona pierwsza. 11 maja 2007r. Udział wzięli: Piotr Borkowski, Mieczysław Orski, Jan Stolarczyk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Wykorzenienie w ojczyźnie
(z cyklu „Kotlina Jeleniogórska ― przeklęta Ziemia Obiecana")


Tematem cyklu jest dewastacja Kotliny Jeleniogórskiej. Jeżeli temat ten może się komuś wydać niepoprawny politycznie, to głównie dlatego, że politycy zwykle zajmują się rozwojem, najlepiej szybkim i dynamicznym, a nie zawracają sobie głowy zapobieganiem dewastacji. My natomiast chcielibyśmy się właśnie zajmować konkretnymi sposobami wstrzymania dewastacji, więc dyskusja z tymi, dla których nie jest ona mierzalną, dającą się zobiektywizować rzeczywistością, wiodłaby nas na manowce. Nie chcemy jeszcze dyskutować na temat szybszego rozwoju Kotliny Jeleniogórskiej, chcemy otworzyć dyskusję, jak jej nie niszczyć.
Ktoś mógłby teraz powiedzieć, że to kwestia drugorzędna, pod jakim szyldem toczy się dyskusja: dalszego rozwoju czy powstrzymywania dewastacji ― pierwszorzędna jest bowiem jakość projektów i praktyczna skuteczność wprowadzania ich w życie.
Zatrważające jest to, że szkodliwość takiej właśnie szeroko rozpowszechnionej „pragmatycznej” postawy jest najczęściej niezauważana, a jeśli, to bagatelizowana. Owa poczciwie „pragmatyczna” postawa jest czymś więcej niż tylko błędem. Ten można szybko poprawić bez żadnych następstw. Tutaj natomiast mamy do czynienia z fałszującym algorytmem, z wzorem powielającym błędy na wszystkich poziomach, multiplikującym błędy na pozór małe, łatwe do zbagatelizowania, błędy, których jest takie mnóstwo, że poprawność jest miniaturową mniejszością i wydają się na tyle drobne, że wręcz uwodzą pójściem na kompromis i czynieniem pośmiewiska z prawa i reguły.
Wnikliwiej przyjrzawszy się tej rzekomej „pragmatyczności” zobaczymy w niej wirus nowomowy, czyli zgody na patronat języka, który w pragnieniu dochowania wierności ideologii zakłamuje rzeczywistość czyniąc także z tej ideologii jej własną parodię. Jeżeli zasiana w czynie społecznym trawa jeszcze gdzieś do dzisiaj rośnie, to albo jest pokrzywą, albo cudem. Jeżeli obiecane przez kaczyzm mieszkania zostaną wybudowane, ta ja zostanę hurtownikiem w handlu kaktusami, mimo że mam małe dłonie.
„Coraz dalszy rozwój” kończy się zawsze na occie jako jedynym dostępnym luksusie. Kiedyś był w sklepach tylko ocet, ale w duszy była nadzieja. Teraz w sklepach jest wszystko, ale wszystkim jest tak kwaśno, że Kwaśniewski jest nadzieją. Nie dość powtarzać, jak bardzo cyniczna jest Historia.
Jakość projektu i skuteczność wdrażania go w życie — o który rzekomo dba nie dbająca o język nowomowa ukryta i tym razem pragmatyzmie (ale coraz to inaczej ujmowanym polityczno-ideologicznie) — da się przecież ująć, ocenić i zrealizować tylko w ramach precyzyjnego języka, któremu precyzję funduje otaczająca go kultura, rozumiana jako coraz szersze konteksty. I tylko i wyłącznie w ten sposób powstaje dobry projekt; i wyłącznie i tylko wtedy powinien być realizowany. Jeżeli zapomnę, że to tutaj — to, co wzrokiem ogarniam, własnym łokciem zmierzę i własnym „palicem” zamieszam — co przedsięwziąłem do zrobienia i robię, swoją trafność pobiera z góry, tym celniejszą, im z wyższej góry zamierzoną..., jeżeli to zapomnę, to bezapelacyjnie zrezygnuję z kultury: wybuduję mieszkania, ale w wielkich blokowiskach z wielkiej płyty i dam ludziom pracę, ale w Hucie imienia Lenina. Takie będą moje wielkie dzieła.
Jeszcze raz: jakość projektu może być zrealizowana tylko w precyzyjnym języku w ramach kultury pojmowanej dynamicznie jako coraz szersze konteksty, bo tam u góry, w coraz szerszych sferach kulturowych miękko i niezauważalnie przechodzących w sfery niebieskie (nie mówię tego ironicznie, chociaż z uśmiechem), czerpie język swoją pragmatyczną precyzję, przyziemną praktyczność. Poza horyzontem znajduje człowiek miarę tego, co tutaj i teraz, na łuku Eklipytyki odmierza sekundy uderzeń swego zatroskanego serca; z bezmiarów Kosmosu wydobywa lewą i prawą rękę; w kosmogonicznym uniesieniu wyznacza zarówno kierunki podróży, jak i plany budowy domu, który zawsze jest odwzorowaniem wszechświata. Nie tylko jako piramida czy gotycka katedra, ale także jako jurta wsparta na drągu axis mundi, osi świata.
Ocena obecnego stanu Kotliny Jeleniogórskiej nie może być zatem jakimś przyłożeniem do niej miary, przypisaniem jej jakiejś cyfry, którą można zmienić pod wpływem nastroju lub towarzystwa, i o której też można zapomnieć. Nie może być nadaniem zbędnego dyplomu bez najmniejszego wpływu na rzeczywistość, certyfikatu, o który nikt nie zapyta. Ocena właściwa jest immanentną częścią ocenianej rzeczywistości, bo właściwa ocena jest zobowiązaniem wobec rzeczywistości, naszą wobec niej troską pojmowaną egzystencjalnie, troską jako źródłowym impulsem życia, jego podstawą. Ocena zatem, ta o której chcemy mówić, jest więc w pierwszym rzędzie zobowiązaniem, ale zarazem i zaraz projektem, ale znów nie w znaczeniu projektu budowlanego na przykład, który można realizować, ale który ― ten sam ― można wrzucić do kosza. Jest więc ocena zarazem zobowiązaniem i projektem nie oddzielonym od czynów zatroskanej egzystencji.
Podobna jest do działania rzemieślnika, mistrza, którego zwykłe dla obserwatora czynności, nieraz wręcz jakby nieporadne, ujawniają swoją planowość dopiero w wirtuozerskim wykonaniu: nie w samym fenomenie działania, ile w jego objawach.
Ale to właśnie trzeba koniecznie rozumieć: działanie jest fenomenem źródłowym, a jego tak zwany efekt ― objawem. Murowanie jest fenomenem, a dom ledwie ― na chwilę tego słowa warunkowo użyję, ledwie ― objawem działania jako rozpadająca się od samego początku ruina, bądź jako pałac, świątynia do mieszkania, trwająca wieki. I nie ma w tym przypadku, że to właśnie wolnomularze zawiązali społeczności budowniczych międzyludzkich przestrzeni, bo wyrośli wraz z gotyckimi katedrami i ― chcielibyśmy powiedzieć, że je uwewnętrznili w codziennych gestach, ci pierwsi przynajmniej, w każdej chwili, a to przecież one wypłynęły z ich codziennych gestów, w każdej chwili, oni je wydobyli ze swego wnętrza codziennymi gestami, w każdej chwili.
A więc ocena nie może być jak bluźnierstwo obojętnego przechodnia.
Wypędzenie, amputacja ojczyzny, to nie tylko utrata domu, rzeczy, krajobrazu, bliższych i dalszych znajomych, to może w pierwszym rzędzie jest wygnanie z języka, bo ojczyzna jest w ostatecznym rachunku językiem, albo — przy innej perspektywie ontologicznej — najliczniejszym zbiorem tekstów w danym języku. Od eposów literackich po pamiętniki zakochanych dziewcząt, od dzieł naukowych po donosy na sąsiadów, od miejsc bitewnych po miejsca pamięci najbardziej osobiste, od lasów po warzywa. Ojczyzna jest przede wszystkim otwarta. We wszystkich kierunkach naraz aż po wszystkie horyzonty otwarta rozumieniem.
Nie jest tylko zewnętrznym światem niezależnym od tego, kto go zamieszkuje. Jest uprzednia wobec jakiegokolwiek rozróżnienia jaźni i świata. Jest uprzednia wobec wszelkiego uprzedmiotowienia, wszelkiej konceptualizacji, jest więc także uprzednia wobec wszelkiej podmiotowości. Ojczyzna polega na tym, że świat i jego rozumienie są nierozdzielne: są istnieniem-w-świecie. Uprzedniość ojczyzny to uprzedzenia, ale nie w oświeceniowym, negatywnym znaczeniu. Chodzi tutaj o takie uprzedzenia, które — zgodnie z najbardziej zasadniczym przekonaniem Gadamera — są podstawą wszelkiego rozumienia, które są wartościami nie tylko koniecznymi, ale też pożądanymi. Jak to ujmował w swym hermeneutycznym języku Heidegger wszelka wykładnia, która ma dostarczyć zrozumienia, musi już wcześniej zrozumieć to, co ma być wyłożone. Każde poznanie jest zdeterminowane przez poznanie wcześniejsze. Nie istnieje absolutnie pierwsze poznanie jakiegokolwiek przedmiotu, poznanie bowiem urzeczywistnia się w nieprzerwanym procesie.
Ojczyzna wraz ze swą wielopoziomową historią utrwaloną w najszerzej pojętej kulturze i języku jest prestrukturą rozumienia, które rzutuje świat na byty jako całość w pełni ich wzajemnych powiązań, a wśród nich na człowieka. Ojczyzna ontologizuje jaźń i jest dawcą „oznaczoności” całokształtu powiązań, niezależnie od tego, jaki horyzont zakreśla czyjeś rozumienie, jak rozległa jest jego ojczyzna, jak dzięki niej i ze względu na nią się rozumie, a to nie może się stać inaczej niż w języku.
Więc wypędzenie z ojczyzny jest przerwaniem poprzedzającej ciągłości rozumienia, przerwaniem szeregu wspólnoty interpretacyjnej, pozbawieniem języka cechy mediacji. Wyrwanie z własnego uniwersum interpretacyjnego to deportacja do świata ludzi wykorzenionych. Kiedy wypędzeni zostali tutaj wpędzeni, do Jeleniej Góry i w jej okolice, nie tylko przedmioty, domy, przestrzeń urbanistyczna, cała infrastruktura i wreszcie krajobraz były obce, obcy byli także ludzie spędzeni tu z różnych stron, bo tak byli wymieszani. Przede wszystkim jednak obca była narzucona ideologicznie struktura społeczna, ideologicznie kształtowana kultura.
Wyjątkowość tego wypędzenia polegała właśnie na tym. W obcym kraju niby tubylcy zostali skolonizowani przez obce imperium. W swoim kraju przybysze zostali podbici przez niby tubylcze imperium. Cywilizacyjną kolonizację tubylców nazywa się Czwartym Światem. Kateryna Longley wprowadziła też pojęcie Piątego Świata na oznaczenie przestrzeni kulturowej zamieszkiwanej przez ludzi przemieszczonych i wykluczonych, nie potrafiących przebić się przez system nieprzeniknionej sieci ogrodzeń i przeszkód, niedostrzegalny dla tych, którzy się w nim urodzili, ale nieskończenie wrogi wobec przybyszów. Była to więc sytuacja pomiędzy Czwarty a Piątym Światem, całkowicie zafałszowana ideologicznie i prawie niemożliwa do wyartykułowania. W ten świat nieokreślony, zakłamany i zakneblowany, świat bez gleby, musieli się na nowo jak w czarną dziurę zaszczepiać polscy wygnańcy. Musieli od początku uczyć się języka, w którym wygnanie z ojczyzny nazywało się repatriacją, powrotem do ojczyzny, a obcość ziemią obiecaną. Taki język nie jest możliwy bez ustawicznej aktywności translatorskiej. Na marginesie zauważmy, że sytuacja polskich wypędzonych była zdecydowanie inna niż wypędzonych Niemców.
Ta zmiana podstawy bytowej, fundującej osobowe istnienie, pociąga za sobą najbardziej radykalną amputację dotychczasowych sposobów rozumienia i interpretacji, pozbawia egzystencję autentyczności. Przekład bowiem, który wypiera rozumienie, interpretację, to nie jest tylko i wyłącznie przekład językowy, jest to przekład totalny i obejmuje wszelkie sfery znaczenia. Język, to oczywiste, ale także ciało, gesty, przestrzeń i brzmienie — składają się na nieautentyczne „istnienie w translacji”. Jak pisze Wojciech Kalaga, aby osoba mogła zaistnieć w swym zakątku Piątego Świata, musi zostać przetłumaczona na język tego zakątka, musi zostać publicznym ersatzem siebie samej. Warunkiem naszej egzystencji jest teraz to, że oni nas przetłumaczą — inaczej bowiem skazani zostaniemy na mroczny status niezidentyfikowanego przedmiotu.
Różne to były, oj różne tłumaczenia i różne twarde narzędzia brały udział w przekładzie. Trzeba je wziąć pod uwagę, gdy się snuje rozważania o — na przykład — jeleniogórskim, wrocławskim, szczecińskim genius locci, o nowej tożsamości Polaków, o zmianach w polszczyźnie, która z naturalnego, organicznego i niezauważalnego języka ojczyzny, w obcym kraju ujawniła się, pokazała się i ukazała jako protetyczny mechanizm. W tej szczególnie perfidnej sytuacji jako podwójne narzędzie przekładu: osoby przez władzę na jej mowę i tej mowy na mowę prywatną, i to wszystko odbywało się niby w jednym i tym samym języku, czego efektami żywiły się nie tylko kabarety. Wszystkim doskwierała nieautentyczność, choć nie wszyscy ją zauważali. Polszczyzna przestała być źródłem rozumienia jako interpretacji, została sprowadzona do rozumienia jako reinterpretacji. Więc natychmiast zaczęła gubić bogactwo prozodyjne dialektów, centralizowała się w technologicznej obróbce ideologii, zamazywała tożsamość podmiotów, mundurowała dogmatami, które ustanawiało państwo totalitarne, ale potrafiło je też z dnia na dzień diametralnie zmienić.
W tym językowym wywłaszczaniu z podmiotowości jest wszakże granica, być może jest to fizjologiczna granica absurdu nie do zniesienia. Poza tym działał mechanizm odwrotny zaszczepiania się poprzez zasiedzenie w zakłamanej obcości, udomowienie jej ironią — ach, najrozmaitszymi drogami. Nie opowiemy tu przecież wszystkiego, wszystkich metamorfoz języka i podmiotowości w powojennej historii Polski, chodzi nam tylko i wyłącznie o podbudowanie prostego stwierdzenia, że troska o gramatyczną poprawność stała się nieprzekraczalną granicą kompromisu z absurdem, najmniejszym wspólnym mianownikiem tłumu przeradzającego się w społeczeństwo, twardym jądrem podmiotowości, publicznym miejscem prywatnej przyzwoitości.
Przyzwoitość sprowadzona do gramatyki! Poprawność językowa jako savoir vivre, ale też przejaw zakorzenienia. Składnia jako podstawa zagubionej duchowości. Rekcja jako rząd zatraconych dusz. I nie ma w tym przypadku, że sława polonisty pięknie retorycznie śpiewającego przeboje językoznawcze ugruntowała się we Wrocławiu, w mieście zamieszkałym przez wygnańców, uciekinierów, emigrantów z różnych gwar. Bo tu powstawała ta „chemicznie” czysta polszczyzna oswajająca w wielopokoleniowym wysiłku obcość; bo tutaj był potrzebny autorytet, który w starej ojczyźnie, gdzie była nim uprzedniość, mógł być zbyteczny; a tak niezbędny był w nowej. Powstającej jednak w bólach wbrew wszystkim przeciwnościom, jeszcze na początku lat siedemdziesiątych zarośniętej w centrum setkami hektarów pokrzywy, lebiody, ostu i łopianu... Tylko tutaj. Nie wiem, czy były przeprowadzone takie badania, ale jestem przekonany, że mimo ogólnopolskiego zasięgu działalności Miodka, najwięcej fanów ma on jednak na Ziemiach Zachodnich.
Jako antidotum na wykorzenienie powstała mowa chemicznie czysta, hochpolnisch, wykorzeniona prozodyjnie, stylistycznie, leksykalnie, frazeologicznie z uprzednich ojczyzn. Wykorzenienie na wykorzenienie. Ponaddialektyczna poprawność językowa jako ostoja tożsamości społecznej. Pod sztandary Miodkowej chemicznie czystej polszczyzny z Ziem Odzyskanych zapisywali się intencją wszyscy, także tacy Polacy, którzy polszczyznę znają tylko od strony przekleństw. Te przestały być regionalne. Stały się ogólnopolskie.
Taki trybun, taki autorytet ludowy, jak Miodek — musiał oczywiście być zaatakowany przez duchowy motłoch nienawiści. W tej popkulturowej sławie profesora językoznawcy jest fantastyczna intuicja narodu wykorzenionego do n-tej potęgi, który okopał się na ostatnim szańcu ponaddialektycznej poprawności językowej.
Język — to znacznie więcej. To zawsze — jeszcze więcej. Nie jest to tylko sposób wyrażania czy eksternalizacji wnętrza, nie jest to tylko człowiecza czynność reprezentowania rzeczywistości. Język — jak mówi filozof — jest siedzibą ludzkiego istnienia. Chciałbym umieć oddać ogrom tego stwierdzenia. Można je przybliżać, cytować, że: to, co ludzkie w swej istocie z natury oddane jest w mowie. Albo: w istocie to język mówi: człowiek mówi jedynie, gdy odpowiada językowi, gdy słucha języka. Albo: to język najpierw przywołuje człowieka, przywołuje go w istnienie.
Są to artykuły wiary poczęte z tego samego źródła, co początek Janowej Ewangelii. Wiary w człowieka, którego siedzibą jest język. Bo Polak jest pielgrzymem, który w swej wędrówce stracił wszystko. Jeśli w ogóle coś na tę wędrówkę zabrał.
Polski pielgrzym nie chciał wzuwać swych sandałów. Został w nie zakuty. Były one uskrzydlone kajdanami. I nie przybliżał się w nich do swej Ziemi Obiecanej, lecz oddalał od niej. Polski pielgrzym już w Ziemi Obiecanej był — i teraz idzie do niej oddalając się. Jest tu pomięszanie materii wszelakiej, lecz to właśnie jest cecha polskiego pielgrzymstwa, w którym oddalanie się, a nie przybliżanie, nie jest jako absurd, paradoks, czy aporia niczym wyjątkowym. Z Polski wolnej dzisiaj wyjeżdżają miliony młodych Polaków. Większość z nich nie wróci, albo tylko na urlop.
Według wizji romantycznej — bo ona ukształtowała polskie pielgrzymstwo — Ziemia Obiecana jest utraconą Ojczyzną. Wygnanie z raju nie było wszakże dziełem Boga, który ukarał Polaka za grzech pierworodny braku patriotyzmu, lecz zbrodnią trójgłowego szatana absolutyzmu, który połknął w trzech kęsach Rzeczpospolitą, matkę wolności obywatelskich i płonących miłością do niej synów, i się nie udławił.
Więc poszukiwanie w sobie przyczyny wygnania nie było istotne, bo ci, którzy Polaka ojczyzny pozbawili, moralnie — jak mniemał Polak — stali eony etyki od niego niżej. Bywał wprawdzie Polak grzeszny („jak lawa”), ale zaborca czyli szatan jest grzechem samym i tego szatana pokona Polak entuzjazmem, tym ogniem wewnętrznym, którego „sto lat nie wyziębi”.
Można, jeśli się chce, zauważyć, że wykorzenienie z ojczyzny, jeszcze nie geograficznie, jeszcze mieszkamy w tych samych dworkach, co sto, dwieście lat wcześniej, wykorzenienie przez brak niezawisłości, nie wiązało się z odpowiedzialnością. Czyli wykorzenienie z ojczyzny przez zakłamanie odpowiedzialności i rozmazanie jej konturów stało się jednocześnie z wykorzenieniem z mitu Ziemi Obiecanej, bo ta wiąże się właśnie z odpowiedzialnością.
Z Ziemi Obiecanej polskie pielgrzymstwo się wykorzeniło na samym początku, bo nie umiało inaczej, jak tylko po dziecinnemu z mitu upaść w oniryczną baśniowość, z ram paradygmatu państwowo-narodowego w bezkształtną mgłę histerii patriotycznej.
Jej tragicznie autodestrukcyjne konwulsje, bez odpowiedzialności, bez rachunku sił podejmowane powstania na przykład, z zupełnie nieodpowiedzialnym, bestialskim w swej nieodpowiedzialności Powstaniem Warszawskim, są niczym innym, jak apriorycznym przyjmowaniem stanu niewinności narodowej, czyli pomijaniem Boga jako karzącego ojca i podstawianie pod niego obrazu Matki Pocieszycielki, Orędowniczki, przytulającej swe niepokalane dziatki do wszechprzebaczającego, wszechkochającego łona.
Tutaj odpowiedzialność jest całkowicie zbyteczna. Już co najmniej od połowy XVII wieku, we własnym jeszcze państwie — Polacy będą przede wszystkim nieodpowiedzialni i będą przy tym też mieli dużo szczęścia, bo przy tym poziomie nieodpowiedzialności mogło być jeszcze gorzej.
Wygnani z Ziemi Obiecanej sami się wygnali z mitu Ziemi Obiecanej i te fundamentalne wykorzenienie stało się macierzą innych wykorzenień. W Polsce, czyli nigdzie — to powiedzenie jest o wiele bardziej prawdziwe niż to się Polakom, nawet tym skwapliwie potakującym, wydaje. Krajobraz polski na przykład — rzecz to znana, wielokrotnie omawiana — krajobraz polski w najgłębszej swej istocie istnieje w postaci werbalnej jako opisy literackie, w rzeczywistości go nie ma. W roku 1939 wschodnie połacie II Rzeczpospolitej obejmowały jeszcze skrawki tych ziem, których krajobrazy były natchnieniem dla poetów romantycznych i dla Sienkiewicza, który też nie brał się do tego poważnie, bo nadnieprzańskich krajobrazów nie znał, tylko amerykańską prerię, która zamieniała się w Dzikie Pola.
Geografia polskiej poezji romantycznej, o czym dawno temu pisał wielki XX-wieczny polski poeta, Witold Wirpsza, i także późniejszej poezji i prozy nie istnieje obecnie ani w sensie politycznym, ani gospodarczym, ani etnicznym, ani w ogóle w jakimkolwiek sensie realnym, a nadal jeszcze — może jednak już niedługo — kształtuje wyobrażenia o polskim życiu duchowym, czy narodowym.
To, o czym Polacy, piszą, śnią i marzą, czy mówią jako o krajobrazie polskim, nie ma nic wspólnego z tą ziemią, na której już od pokoleń żyją. „Litwo, ojczyzno moja...” — ta inwokacja najbardziej polskiego eposu narodowego, od pokoleń też nikogo nie dziwi, nie wywołuje stanu schizofrenii, chociaż gdyby Francuz inwokował „Hiszpanio, ojczyzno moja...” — powiedzielibyśmy, że chory, być może nawet na umyśle. Polsko, gdzie jesteś? — Nie ma mnie, a kuku — odpowiada Polska krajobrazowa.

Volkizm w rzeczy samej jest zjawiskiem wyłącznie niemieckim i kolebkę oraz kindersztubę swą miał w romantyzmie, emocjonalnym nad wyraz i dumnym okresie dojrzewania niemieckiego ducha chcącego połączyć się z Kosmosem, źródłem jego siły. Nie był to jednak zwykły mistycyzm, chociaż wśród swych prekursorów volkizm wskazywał m.in. na Mistrza Eckharta. Podczas wojny wyzwoleńczej z Napoleonem volkizm dzięki Jahnowi, Arndtowi i Fichtemu zaczął nabierać cech bohaterskich (z czym Mistrz Eckhart nie chciałby mieć nic wspólnego), a po Kongresie Wiedeńskim, który paradoksalnie zakończył proces ujarzmiania Niemiec zapoczątkowany przez Napoleona, stał się przystanią dla niezaspokojonych aspiracji narodowych. Przy tym wszystkim ani przez chwilę Volk nie przestawał być pośrednikiem między człowiekiem i „wyższą rzeczywistością”, naczyniem dla siły witalnej płynącej z Kosmosu, w którym dopiero jednostka mogła gasić swoje pragnienie. Był idealnym i transcendentalnym zjednoczeniem poza współczesną rzeczywistością.
Już wtedy ta trójca — człowiek, Volk i Kosmos — funkcjonowała na zasadzie synergii cementującej uczucia wspólnoty narodowej. By się jednak ta idealna, pozaświatowa trójca mogła w pełni realizować w materii, brakowało wszelako czwartego elementu i tym stała się natychmiast natura, dla romantyków oczywiście ożywiona, przepełniona siłami witalnymi, współgrająca z ludzkimi emocjami, łącząca dusze — przyrody i ludzką. Indywiduum mogło więc zespalać się duchowo z naturą, a harmonią z tego zespolenia powstałą, pojedynczym akordem, wzbogacać symfoniczną wspólnotę Volku, przeżywaną emocjonalnie przez każdego uczestnika w zachwycie nad bogactwem współbrzmienia i wspaniałym dramatyzmem wynikania oraz łączenia się tematów we wszystko obejmującej harmonii. To pragnienie współuczestnictwa w orkiestrze i chórze, głód jednoczącej harmonii, stał u samych źródeł volkizmu.
Aliści żeby nikt nie fałszował i nie psuł piękna współbrzmienia, trzeba było ograniczeń, dyscypliny, czyli metrum i tym stał się krajobraz. Ale nie jakiś zwykły, tylko głęboko uduchowiony, pełen nastrojów i emocji Kulturlandschaft. Jest to pojęcie, które nie ma w języku polskim odpowiednika nie tylko dlatego, że „krajobraz kulturowy” nie jest dobrym jego tłumaczeniem, ale przede wszystkim dlatego, że naszej tradycji brakuje szerszych kontekstów do wytłumaczenia treści tego pojęcia. Więc nie jest to oczywiście natura w całości, tylko w ramach, ograniczona regionalnie i mająca takie specyficzne cechy, które są znane członkom Volku, bo są stworzone ich pracą-sztuką, bądź też są przez nich pojęte w wyniku długotrwałego duchowego obcowania (złe słowo!), swojowania z danym krajobrazem, odkryte w emocjonalnym akcie współistnienia. Rzecz jasna te specyficzne cechy krajobrazu, które łączą członków Volku, są obce dla nie członków. Są obce obcym. Czyli tym, którzy fałszują w chórze współistnienia w krajobrazie, w Kulturlandschaft.
Otto Gmelin, autor poczytnych powieści historycznych, wypowiadając się w głównym podówczas organie myśli romantyczno-volkistowskiej „Die Tat” (zeszyt I, kwiecień 1925) w artykule zatytułowanym „Landschaft und Seele” („Krajobraz i dusza”) w ten oto sposób sublimował krajobraz z przyrody: „Okolica staje się krajobrazem w tej mierze, w jakiej stanowi logiczną całość z charakterystycznymi cechami krajobrazu. Ale może się to wydarzyć tylko w tym przypadku, gdy staje się doznaniem duszy ludzkiej, jeżeli dusza uzna rytm przyrody za rytm własny. (...) Dla każdego ludu i dla każdej rasy okolica staje się w ten sposób ich własnym krajobrazem”.
Elizabeth Kriegelstein w rozważaniach pt. „Vom landschaftlichen Erlebnis” („O krajobrazowym przeżyciu”) w „Preussische Jahrbücher” w roku 1914: „Krajobraz jest czymś obiektywnym, neutralnym i nabiera wartości tylko wówczas, gdy widzimy go poprzez naszego ducha. Zdobywa wartość przez żywotną siłę naszej własnej duszy, naczynia, której celem staje się krajobraz”.
W roku 1896 Friedrich Ratzel, na którego się często powoływano, mówiąc o romantycznym przebudzeniu uczuć do przyrody widział w tym „znak rosnącego, ponownego zaznajamiania się z naszym krajem, to znaczy z nami samymi, jako Volkiem. Bo jak moglibyście nawet już od samego istnienia, przyrody, oddzielić Volk, który od wielu stuleci pracował, żył i cierpiał na tej ziemi?”.
Krajobraz niemiecki mógłby być podobny do innych w sąsiednich krajach tylko i tylko wtedy, gdyby uznać człowieka za zewnętrzny element krajobrazu. Ale byłby to ogromny błąd, którego nie popełniłby nigdy Niemiec, który doskonale wiedział, że człowiek i Volk razem dopiero tworzą krajobraz, a więc w Niemczech nie jest on podobny do żadnego innego krajobrazu w Holandii, Danii, wschodniej Francji, Austrii, Szwajcarii, nie mówiąc już o Polsce, bo w niemiecki krajobraz „Volk wpisuje swego ducha i swój los, tak jak w miasta i domy” — tłumaczył Ratzel. Podobne myśli przez ponad sto lat są szlifowane przez filozofów, pisarzy, publicystów, nauczycieli, studentów, harcerzy. Stopień nasycenia społeczeństwa myślą volkistowską do trzeciego dziesięciolecia XX wieku stale rośnie.
Ratzel (i wielu innych) propagował też ideę, że historyczne korzenie Volku są integralną częścią przyrody. Jasne staje się więc teraz, że nie fałszować w symfonii wspólnoty, to znaczy być zakorzenionym — i oto dotarliśmy do następnego ważnego pojęcia volkizmu, przywoływanego na każdym kroku przez myślicieli tego kierunku. Dopiero zakorzenienie nadawało sens volkistowskiemu łańcuchowi istnienia. Brak korzeni oznaczał brak sił życiowych, więcej nawet — brak duszy. Brak korzeni był śmiercią człowieczeństwa. Dopiero zakorzenienie stwarzało człowieczeństwo, bo dawało możliwość uczestnictwa w krajobrazie, poprzez krajobraz w Volku, a poprzez Volk w siłach witalnych Kosmosu. Od zakorzenienia poszczególnego członka niedaleko do historii, która jest zakorzenieniem Volku, pradawnością czyli zawszością Volku w jego naturalnym krajobrazie, wypełnionym także historycznymi czynami.
Dopiero teraz Kulturlandschaft może być wypełniony swą rudymentarną treścią. Bez historii krajobraz byłby pusty. Bez historii indywidualne korzenie byłyby płytkie. Dopiero z historią w krajobrazie Volk uzyskuje najwyższą prawie rangę wice-wieczności.
Mamy więc już niemal wszystkie elementy ideologii: jednostka jest cząstką twórczego procesu wyższych sił życiowych i tak pojęta mogła również realizować indywidualne ambicje poprzez własne siły, te jednak płynąc z Kosmosu zbierały się w cysternie duchowej Volku i tylko przezeń można było z nich czerpać. Więc jednostka musiała być członkiem Volku i nie była to kwestia żadnego widzimisię czy jakiegoś z racji wypływającego wyboru, lecz jednoznaczna i zasadnicza sprawa życia, jak tlen i woda. Volk był zatem nie tylko hipersocjalną wspólnotą, lecz także biologicznym warunkiem istnienia. Wspólnotą, która dawała życie i jednocześnie dostarczała swych narzędzi na użytek duchowego rozwoju jednostki. Poprzez Volk jednostka więcej mogła poznać, doświadczyć, doznać. Volk przeradzał się w uwewnętrzniającej go jednostce w dodatkowy narząd intelektualno-emocjonalny. Umożliwiał uczestnictwo w organizmie wykraczającym poza ramy indywidualnej osobowości, mającym bardziej bezpośredni kontakt z Kosmosem. Dawał poczucie uczestnictwa w symfonii Uniwersum.
Musimy zdać sobie sprawę, że pielgrzym polski, ogołocony z krajobrazu, z ojczyzny, z regionalizmu, zakuty w nowomowę, stanął jako repatriant na ziemi obiecanej, na ziemi odwiecznie piastowskiej ukształtowanej przez stulecia praktykowania takiej właśnie filozofii volkistowskiej. Czy może być większe przekleństwo? Przecież polski pielgrzym najmniejszego pojęcia nie miał nigdy o Ziemi Obiecanej, do której się przychodzi. On miał zawsze do czynienia z Ziemią Utraconą. Więc nie wiedział i nie wie do dzisiaj, że
Przeklęta Ziemia Obiecana
Na Ziemi Obiecanej od zawsze ciąży przekleństwo. Nie miodem i mlekiem ona płynąca, lecz krwią i potem. Ziemia Obiecana jest wyzwaniem przekraczającym ludzkie siły i moralne możliwości.
Nie wie, że z definicji Ziemia Obiecana leży w przyszłości. Teraz, z wielu powodów nie można w niej jeszcze zamieszkać. Bóg obiecuje Kanaan zawsze potomstwu, teraz bowiem Kanaan jest zamieszkały przez obcych, którym Bóg nic nie obiecywał i którzy w Kanaan są u siebie. Ci obcy, którzy są u siebie, jeszcze nie wiedzą, że od niezliczonych pokoleń żyją na Ziemi Obiecanej komu innemu: Abrahamom, Izaakom i Jakubom, emigrantom z chaldejskiego Ur. Emigrantom.
W studni przeszłości, gdy się głęboko wychylić, nie wypuszczając dla bezpieczeństwa z rąk żurawia hic et nunc, widać wyraźnie, jak Abrahamy, Izaaki i Jakuby, a było ich przez wieki wielu tego samego imienia lub imion różnych związanych w jedno przez czas, przez mijanie szczegółów, a więc wszyscy oni, liczni wędrują po Kanaan, gdzie są ciągle przybyszami z daleka, gośćmi, którzy wędrują z Bogiem, co w polskim przysłowiu tak mądrze zawarte: Gość w dom, Bóg w dom.
Reprezentant oddalenia, tu objawiający się stamtąd, spoza horyzontu — jest w jakiś sposób uskrzydlony — uobecnia przestrzeń, przynosi z sobą kraniec świata i kładzie go w cudowny sposób pod stopy ograniczonego płotem tubylca.
Przybysz jest zawsze przybyszem z zaświatów, piekielnych lub niebiańskich, najczęściej jednak z zaświatów dwuznacznych, nie chcących się jasno określić w ogniskowym kręgu zagrody.
Przybysze z Ur tylko na pozór są koczownikami w Kanaan. Pod ich niespieszną wędrówką, pod bezładnym, splątanym i jakby zupełnie pozbawionym celu hieroglifem przebytej drogi, kryje się pielgrzymstwo.
Oni nie idą, tylko pielgrzymują. Oni nie tyle pokonują przestrzeń, co zbliżają się do Boga. Oni nie tyle ciągną od obozowiska do obozu, ile od jednej do drugiej epifanii, od jednego bramy do nieba do drugiej, od jednego świętego miejsca do drugiego snu o drabinie z aniołami, od studni z wodą do studni z wodą życia, a przy każdej Bóg obiecuje im tę nie jakąś ziemię, nie kawał pola, które ich ma po prostu wyżywić, tylko stale uświęcaną Ziemię najwyższego sensu, Ziemię Obecności Boga, która ma przede wszystkim żywić ich ducha.
Patrzą na nich tubylcy w Kanaan, jak koczują na obrzeżach pól, pod murami miast, a oni jeszcze wprawdzie koczują przemykając między osadami, ale tworzą już Pismo Święte. A ich czas wędrowania coraz mniej jest mijaniem szczegółów, coraz bardziej wyjawianiem ich wyjątkowości. Bo przecież dlatego ziemia jest święta, że każda jej piędź (a więc ujęta w dłoń) stała się przypowieścią, symbolem, zwiastowaniem, tryskającym źródłem znaczeń, miejscem, na które napiera cały świat, cały dookolny, który zbiegł się natychmiastowo zewsząd, by tu się skupić.
Nie ma kamieni na polu, są pomniki na polu nabrzmiałym od wysokich sensów.
Nie ma piasku, są ziarna znaczeń usypujące się w wędrujące wydmy opowieści i jakbyś ręki w ten piasek nie zanurzył, zawsze usypuje się w te same historie, w tę samą Historię.
Ziemia Święta przedsięwzięła straszliwy wysiłek przeobrażenia się w naoczny Logos, przemienienia grawitacji w świetlistą lekkość ogarniającego wszystko bez wyjątku zrozumienia, przemienienia wszystkich rzeczy w słowa Boga.
Unaoczniony Logos może teraz spocząć jako mapa pielgrzymstwa, w Piśmie, w Księdze. Wysiłek drogi zwinie się w znaki, Ziemia Obiecana zroluje się w Torę, Ojczyznę noszoną przy sobie.
Jakie tajemnice przejścia przez nieznane sfery kryje ta przemiana? Jak żywy przepływ spłaszcza się w nieruchomą literę?
Ten wysiłek przemiany powzięty narzędziem ludzkich serc i umysłów zaiste jest straszliwy. Zaprawdę, powiadam Wam, straszliwy, bo kiedy nie ma w nim gramatyki miłości, jest przekleństwem. Wy to przecież wiecie.
Przekleństwo też jest dziełem z kręgu świętości i podobnie jak Wybranie i Obietnica jest wszechobejmujące i działa przez pokolenia.
Jest negatywną korektą Boskiego Planu, reakcją Stworzyciela na oporne człowieczeństwo, które stale podnoszone przez ciągle odnawiane Przymierze, maniakalnie upada przy każdej możliwej okazji w bałwochwalstwo. Znowu mamy do czynienia ze zjawiskiem, które nie chce się jednoznacznie w nas i dla nas określić.
Przekleństwo jest integralną częścią zjawiska sakralizacji i nie da się z niej wyłączyć. Jest inicjacyjną przeszkodą, granicą między sferami strzeżoną przez samoistne moce różnicy, przez Anioły wysokiego napięcia czy braku powietrza na wysokościach, przez Anioły ognia, czy mrozu bezruchu. Przechodzenie przez te sfery, przez etapy rozwoju duchowego, przez proces sakralizacji jest immanentnie przeklęte.
Choćby już tylko z tego powodu, że się jest w ten proces wrzuconym jak w krater wulkanu, jest się bezwolnym źdźbłem, które własnym ogromnie wytężonym wysiłkiem duchowym oddaje się świętym żywiołom we władanie.
Żeby się znaleźć się w ich mocy, Abraham musi złożyć na ołtarzu jedynego syna.
Jakub sam się rodzi pewnej nocy, wychodząc z łona prywatności na świat powszechny z nowym imieniem Izrael zdobytym w walce z Aniołem za cenę zwichniętego biodra. Jakub-Izrael będzie chromał już do śmierci, a miejsce powtórnych narodzin nazwie Peniel, co znaczy: „Widziałem Boga twarzą w twarz, a mimo to moja dusza ocalała”.
Mojżesza Bóg wybrał już w chwili narodzin, i potem na pustyni długo mu tłumaczył swoje wobec niego wiekopomne zamierzenia, a przecież chciał go w drodze powrotnej do Egiptu zabić. Chciał go zabić wbrew wybraniu już przy pierwszych krokach do wyzwolenia.
Świętość jest straszna, świętość jest najstraszniejsza. Bóg ostrzega Mojżesza przed gorejącym krzakiem: „Nie zbliżaj się, zzuj sandały ze swych nóg, gdyż miejsce, gdzie stoisz, jest ziemią świętą”. Teraz może każdy Mojżesz przerwać wędrówkę, bo już jest wobec tego, który jest tym, który jest. W te tautologiczne sieci nieraz uda się pochwycić Pana Boga za nogę, a Ziemia święta — jak widzimy — jest ruchoma, może objawić się wszędzie. Ale nie każdemu.
Przepisy dotyczące obchodzenia się z Arką Przymierza, potem przepisy związane z Namiotem Spotkania, wszystkie namaszczenia, ablucje, ściśle określone szaty kapłańskie, cały ogromny kanon nakazów świątynnych — słusznie mogłoby to przypominać astronautę przed startem, a wejście do świętego świętych wielowarstwowe wejście do stosu reaktora jądrowego, gdyby te porównania nie były przyrównaniem ogromu do znikomości, potęgi do marności.
Ziemię Obiecaną Mojżesz zobaczy przed śmiercią jedynie ze szczytu góry. I jest to — przecież to wiemy — jedyna możliwa sytuacja obcowania z obietnicą. Z daleka.
Przekleństwa — plagi egipskie; przekleństwo — przejście przez Morze Czerwone (trzeba było je przekląć, zakląć, by się rozstąpiło); przekleństwa — bunty i popadanie w bałwochwalstwo, rzeź niewiernych braci i sióstr; przekleństwa — błądzenie bez wody i pożywienia w skwarze i chłodzie po pustyni przez 40 lat. I na końcu przymglony obraz zielonej doliny widziany ze szczytu góry. To całkowicie wystarczy. To sowita nagroda za dotrzymanie Przymierza. Do rachunku trzeba dopisać Dekalog.
Tak, późniejsze pokolenia, nie pamiętające Wyjścia, mogą zamieszkać w Ziemi Obiecanej, ale ciągle jako przybysze, ciągle w wojnach z tubylcami, albo potem ciągle w wojnach bratobójczych, dzielące się i dzielone, uprowadzające i uprowadzane, niewolące i zniewalane,
rozwiewane jak piasek po świecie, całopalone, znowu w wojnach z tubylcami — wieczne, nieustające przekleństwo Ziemi Obiecanej, niemożliwej teraz. Z małą przerwą na Salomona? Być może. Z przerwą na Wieczność lektury Ziemi Obiecanej zwiniętej w zwoje Tory? Chyba na pewno.

Andrzej Więckowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz