Między akademią a kursami dla zaawansowanych
Często spotykamy się z opinią, że Obserwatorium Karkonoskie jest miejscem wprawdzie często znakomitych dyskusji na temat Kotliny Jeleniogórskiej, ale nie przekładają się one na konkretne zmiany w rzeczywistości. Czyli gadamy tutaj sobie a muzom i nic z tego nie wynika. „Znakomite dyskusje”. Cena tego pochlebstwa jest wysoka i natychmiast do uregulowania, bez prolongaty. Bo to pozorne pochlebstwo jest w gruncie rzeczy naganą. Weźmy ją pod szkiełko i przyjrzyjmy się jej.
Wymaga ona od Obserwatorium Karkonoskiego ni mniej, ni więcej, tylko tego zaledwie, by było jak urząd, instytucja władna decydować o różnych aspektach rzeczywistości, bądź też, by mogło co najmniej wpływać na takie urzędy i instytucje w sposób obligatoryjny, czyli żeby było nad-urzędem, swego rodzaju komitetem centralnym jedynie słusznej partii nad rządem. Widzimy natychmiast, że jest to żądanie absurdalne.
Obserwatorium Karkonoskie jest przede wszystkim forum dyskusyjnym, na którym ― bywa ― rodzą się pomysły na Kotlinę, ale nie ma ono możliwości doprowadzać siłą burmistrzów i samorządowców, by te pomysły realizowali. Możemy tylko zapraszać burmistrzów i samorządowców i to czynimy. Możemy się wspólnie zastanawiać ― jeżeli skorzystają z naszego zaproszenia ― nad przyczynami różnych niewydolności, a przede wszystkim je pokazywać, upubliczniać, co ważne nawet wtedy, gdy nie ma żadnego pomysłu na ich uzdrowienie. Możemy samotnie się zastanawiać, dlaczego rzadko burmistrzowie i samorządowcy do nas przychodzą, ale przecież wiemy i codziennie to obserwujemy, że często gminne i powiatowe osoby urzędowe tak namiętnie zajęte są przeżywaniem swojej urzędowej godności, że nie starcza im czasu na kontaktowanie się rzeczywistością. Widzimy, jak zamienili się w błogo pogrążone w sobie monady i tak są zajęci wewnętrzną medytacją o sobie jako sołtysie czy wójcie, że trudniej się z nimi skontaktować niż z papieżem.
Zarzut, że nasze dyskusje nie przekładają się na rzeczywistość jest tak samo zasadny, jak ganienie szkoły podstawowej za to, że poseł czy radny, minister lub dyrektor, który do niej uczęszczał i często wagarował, źle mówi po polsku, nie umie myśleć logicznie i ma skłonność do prywaty, nepotyzmu i korupcji. Taki zarzut jest oczywiście tylko warunkowo słuszny.
Jesteśmy ogniwem w procesie edukacji społecznej i to jest nasze zadanie główne, a nie realizacja jakichś projektów. Jesteśmy od tego, by głosić obywatelskie dwa plus dwa jest cztery. Obywatelskie, czyli zrodzone z głęboko osobistej niezgody na zaśmiecanie lasów i umysłów. Nie można natomiast obarczać nas odpowiedzialnością za to, że w rzeczywistości proste równania nie zawsze obowiązują.
Inny zarzut, który nieraz się pojawia i pojawił się także z okazji obecnego spotkania też wynika z nieporozumienia. Dotyczy składu referentów. Tym razem chodzi o to, że skoro o szkolnictwie wyższym, to dlaczego nie zaproszono rektora czy dziekana. Bardzo sobie wysoko cenimy rektorów i dziekanów, bo wiemy, jak ciężką i niewdzięczną, źle opłacaną pracę wykonują. Jednakże wiemy również, że kierownicy instytucji mówią o nich publicznie jak mąż o żonie. Że jest piękna, dobra, mądra i wierna. A będzie jeszcze lepiej.
Tutaj ― a jest to projekt autorski Andrzeja Więckowskiego, a więc naznaczony indywidualnie, w pewien sposób samowolny w sensie stylu i tożsamości, realizowany przy organizacyjnej i nie tylko pomocy Biura, ale Biura Wystaw, i to Wystaw Artystycznych, powtarzam, artystycznych ― unikamy, staramy się unikać prezentowania wypowiedzi formułowanych w dyskursie władzy. Mało tego, chcąc coś powiedzieć o rzeczywistości, staramy się dyskurs władzy krytycznie analizować, dekonstruować.
Więc jeżeli już jakiś mąż, to nie zaszczytnie reprezentujący, bo to jest nudna maska, ale porzucony i zdradzony, bo to jest dramatyczne. Nie rozstrzygamy, czyja wina, po prostu lamentacja jest ciekawsza. Nie od parady z lamentacji składa się księga ksiąg, a mąż ― Bóg ― bez przerwy gniewnie w niej narzeka na żonę-naród, nie stroniąc też od stosowania wobec niej najsroższych kar cielesnych.
To dobry łącznik ― przejście do dzisiaj interesującego nas tematu. Między akademią a kursami dla mniej lub bardziej zaawansowanych.
Zacznijmy od diagnozy podzielanej przez zdecydowaną większość środowiska par excellence akademickiego, wyrażanej w prasie ogólnopolskiej m.in. przez prof. Karola Modzelewskiego i wielu innych luminarzy polskiej nauki. W III RP liczba studentów zwiększyła się pięciokrotnie, ale kadra naukowa wzrosła tylko o jedną trzecią. Powstało mnóstwo szkół prywatnych. Ich poziom ― mówi się ― z nielicznymi wyjątkami, jest fatalny. Awansowano do rangi akademii i uniwersytetów ― z prawem do nadawania stopni naukowych ― liczne uczelnie publiczne, które wcześniej były zaledwie wyższymi szkołami pedagogicznymi i studiami nauczycielskimi. Ten żywiołowy proces doprowadził do dramatycznego obniżenia przeciętnego poziomu szkół wyższych w Polsce i patologii w środowisku naukowym. W połączeniu z grzechem zaniechania ze strony wszystkich ekip rządzących wolną Polską doprowadziło to do erozji etyki zawodowej wśród uczonych ― powiadają zgodnym chórem wybitni reprezentanci uczonych.
Poczynając od planu Balcerowicza, ale na nim nie kończąc, uczelniom publicznym przykręcano śrubę finansową. W ciągu bez mała 20 lat tylko dwukrotnie pracownikom nauki zwiększono pensje. By im osłodzić ten stan deficytu, pozwolono im uruchomić studia płatne. Ta sama kadra musi „ciągnąć” teraz studentów dziennych, wieczorowych i zaocznych.
Dlatego w szkołach wyższych przeważa dydaktyka taśmowa, prowadzona siłami ludzi, którzy wykładają w trzech, a nawet w czterech czy nawet pięciu uczelniach. Ci ludzie chałturzą, odbywa się to kosztem ich pracy naukowej i kosztem wykładów w macierzystej uczelni.
Pracownicy nauki ulegają naciskowi konieczności ekonomicznej. To stępia ich wrażliwość moralną. Słynny przykład stępienia wrażliwości moralnej przez konieczność życiową: młody człowiek, na początku kariery naukowej, urodziło mu się dziecko, musi mieć mieszkanie, ergo: musi chałturzyć. Gdy jednak przyzwyczai się do tego, że chałturzy i stwierdzi, że w tym chałturzeniu uczestniczą wszyscy, chałtura stanie się normą wyższej uczelni. Już się stała. Wtedy też gubią się standardy. Oj, jak się gubią! A przecież one wymagają troskliwej pielęgnacji, by mogły w ogóle przetrwać. Bardzo łatwo je natomiast zepsuć, zniweczyć.
Taka sytuacja m.in. powoduje, że na przykład poziom prac doktorskich gwałtownie spada, a ilość pożal się boże doktorów dramatycznie wzrasta i nic się jakby nie da przeciwko temu zaradzić, bo nawet najmarniejszy doktor jest potrzebny na tych mnożących się uczelniach wyższych. Może być jeszcze gorzej, gdy doktorem można będzie zostać po licencjacie. I tu się zaczyna kolejne błędne koło, niszcząco wpływające na stan szkolnictwa w ogóle, nie tylko wyższego. Marni wykładowcy, albo dobrzy, ale marnie wykładający z braku czasu, produkują niedouczonych absolwentów. Wielu z nich w tym systemie zostanie doktorami i zostanie na uczelni i tak za każdym obrotem tego błędnego koła poziom staje się coraz niższy.
Zwłaszcza na uczelniach prowincjonalnych jest to problem, bo trwają one głównie dzięki kadrze z dużych ośrodków uniwersyteckich, z braku własnej kadry. Dobry naukowiec zajęty pracą naukową, wykładami i niestety chałturzeniem nie jest na ogół zainteresowany uczestniczeniem w kierowaniu szkołą, bo to zajmuje dużo czasu, a nie jest odpowiednio honorowane finansowo. Kierownictwo uczelni prowincjonalnych obejmują więc często ludzie o niedostatecznym poziomie akademickim, którzy doświadczenia zbierali w innych środowiskach, w innych, nieakademickich instytucjach. Bo na przykład mają opinię dobrych administratorów, albo są liderami minionych (komunistycznych) lub dzisiejszych (równie, albo nawet bardziej niebezpiecznych) układów. Ale przecież oni nie tylko administrują (bo uczelnia wyższa to nie hurtownia, że wszystko jedno, kto nią administruje, aby w papierach był porządek i nie było przekrętów), ale też administrując zajmują się dystrybucją nie gwoździ czy butelek, ale idei i wtedy najczęściej przynosi to tragikomiczne rezultaty i pogłębia kryzys systemu.
Przykład uczelni w Jarosławiu i jej rektora w latach ubiegłych, czy przykład pewnej uczelni w Toruniu znakomicie to ilustrują, chociaż zdaję sobie sprawę, że omówienie tych przykładów, tak różnych i podobnych jednocześnie, rozsadziłoby ramy naszego spotkania. Nie chodzi tu zresztą o wskazywanie palcem na jakieś konkretne przykłady, tylko o mechanizmy, dzięki którym pełna pychy arogancja, ideologiczna ciemnota czy zwykła, powszednia i nawet skromna miernota w kierownictwie wyższej uczelni chcąc nie chcąc staje się miarą i rozprzestrzenia się z zawrotną szybkością.
Uczelnie często zamieniają się, zwłaszcza na prowincji, w bezduszne formalne mechanizmy, które najlepiej doskonale by sobie radziły bez studentów, w których najwięcej czasu poświęca się dopasowaniu dokumentacji do przepisów i ustaw, a nie kształtowaniu rzeczywistości i kształceniu młodych ludzi, uczelnie, w których taśmowa dydaktyka jest wypadkową tępych formalnych wymogów po faryzejsku wypaczających ideę nauczania.
Dyskusja o stanie szkolnictwa wyższego w Polsce właśnie się rozpoczęła i przypadek zrządził, że nasze spotkanie, dużo wcześniej zaplanowane, z nią się zbiegło, czego przecież nie można było przewidzieć. Ta dyskusja w Polsce wcześniej się nie toczyła, była tłumiona, bo zwyciężał trend bogacenia się wychudzonych w poprzednim okresie uczonych, którzy zachłysnęli się możliwościami zarabiania pieniędzy na chałturach. Samobójczy pęd korporacji akademickiej po chałturnicze pieniądze wcale nie został wstrzymany, ale coraz głośniej się o tym mówi. Niestety, nikt przez 20 lat wolnej Polski nie pomyślał, żeby uczeni mogli godziwie zarabiać nie podważając fundamentów systemu, rudymentarnych standardów kulturowych i etycznych.
Pogłębiona dyskusja na temat Jeleniej Góry jako miasta akademickiego także się nie toczyła, bo są tutaj oddziały wielkich uczelni wrocławskich, a uczelnia jeleniogórska, Kolegium Karkonoskie, w bólach i skurczach porodowych wznoszona od podstaw, nie miała czasu na filozofowanie o swojej tożsamości, bo ważne były budynki, remonty, baza materialna, nowe struktury i nowi oraz starzy ludzie w nowych strukturach. To wszystko wymagało olbrzymiego wysiłku, który trzeba docenić.
Jednocześnie coraz powszechniejsze jest przekonanie, że okres narodzin uczelni wprawdzie minął i przyszedł czas na jej suwerenną dojrzałość, na wyraźną tożsamość, a tkwi ona ciągle jeszcze w paradygmacie placu budowy i nikt nie ma rzetelnych planów na przyszłość, wokół której mogłyby się skupić indywidualności, życiorysy, namiętności. Nie widać żadnych, nawet miniaturowych choćby szans na malutką Dolinę Krzemową.
Dyskusja na temat Jeleniej Góry jako ośrodka akademickiego moim zdaniem powinna wychodzić głównie z Kolegium Karkonoskiego, ponieważ oddziały Akademii Ekonomicznej i Politechniki Wrocławskiej nie mogą toczyć suwerennej dyskusji o swojej przyszłości. Ich centra decyzyjne są gdzie indziej. Dyskusja ta powinna wychodzić ― moim zdaniem ― przede wszystkim z Kolegium Karkonoskiego, bo jest to dla tej uczelni problem egzystencjalny, problem istnienia, być albo nie być. W obecnym kształcie, przy obecnej dynamice, będzie się ta uczelnia marginalizować. Byle ministerialne powiewy ustawodawcze mogą jej odebrać podstawy, byle wstrząsy, jak choćby obecny dołek demograficzny, mogą przyprawić ją o zadyszkę i zabójcze awantury personalne.
Niech się ta dyskusja zresztą toczy żywiołowo, z jakiegokolwiek kierunku i jak chce, byleby była autentyczna. Oby prowadzili ją ludzie z autentyczną pasją i klasą intelektualną. Klasą intelektualną, czyli czymś, czego się nie da zdefiniować, zadekretować, co nie ma dyplomu ani dokumentu, a przecież jest absolutnie niezbędne. Oby ta dyskusja stała się żywym nerwem inteligenckich środowisk tego miasta. I oby znalazła solidne wsparcie we władzach, w instytucjach, które są władne kształtować miasto. I na koniec: niech się ona wreszcie zacznie.
Andrzej Więckowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz