środa, 28 lipca 2010

Czy rozwój turystyki w regionie da się zaplanować?

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona ósma. 22 lutego 2008r. Udział wzięli: Andrzej Mateusiak oraz dr Piotr Gryszel. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.











Czy rozwój turystyki da się zaplanować?

Pytanie tytułowe naszego spotkania albo jest pytaniem niemądrym, albo prowokacyjnym. Niekoniecznie jednak prowokacyjnym w sensie płaskiego skandalu, tylko w sensie sokratejskim: ja ci zadaję pytanie, a ty myśl sam i wpadając w pułapki potocznego myślenia, w skandale właśnie utartych sądów, dochodź w trudzie do prawdy.
Doświadczenie uczy, że ci, którzy planują, lepiej się mają pod każdym względem od tych, którzy nie planują. Że ci, którzy mają zamiary, którzy zamierzają, zamierzają się na rzeczywistość, którzy mierzą się z problemami, którzy przemierzają drogę (w czasie i przestrzeni, drogę konkretną i metaforyczną, np. drogę życia), którzy zatem posługują się miarą, to właśnie ci, którzy planują i oni mają się lepiej od tych, co nie mierzą, nie planują. Głębsze wejrzenie w ludzką egzystencję pokazuje, że planowanie, czyli sytuowanie się w świecie dookolnym, wyznaczanie koordynatów, słupów granicznych, kamieni milowych, kierunków podążania ustalonych według ruchu słońca i gwiazd, wykonywania określonych dziennych i rocznych czynności zgodnie z niebiańskim zegarem — to sytuacja ludzka skrajnie elementarna. Tak elementarna, że nieodłączna od życia. Żyję, więc planuję. Od pierwszych chwil, gdy planuję w przestrzeni w poszukiwaniu piersi matki.
A zatem skąd to pytanie, czy coś da się zaplanować? Takiego pytania po prostu nie można prawomocnie zadać.
No, ale zostało zadane i trzeba coś z nim zrobić. Wstydliwie przemilczeć, zręcznym ruchem zamieść pod dywan, przykryć narzutą…, albo usprawiedliwić chorobą. Można też zapytywać o sytuację, która umożliwia zadanie takiego pytania. Jaki zbieg nieszczęśliwych okoliczności spowodował te wszystkie tragiczne nieporozumienia, że to oto pytanie może być w ogóle zadawane. Jakie katastrofy kulturowe zdewastowały nasz dyskurs o planowaniu do tego stopnia, że można całkiem poważnie zadawać to oto pytanie tak drażniąco wystające z tytułu naszego spotkania.
Znowu przyjdzie się powołać na doświadczenie, ale tym razem nie na indywidualne, ale społeczne. I nie społeczne ogólnie, ale polsko-społeczne. Zauważymy wtedy ciąg wydarzeń historycznych, które kpią z planowania, ironizują z zamierzeń społecznych. Nie będziemy się w tej chwili temu bliżej przyglądać, na naszych spotkaniach już wiele razy na ten temat mówiliśmy, jest to temat przerabiany przez Polaków wielokrotnie od ponad dwustu lat, a polską historię literatury można by też nawet traktować jako pokazywanie na różne sposoby dziejów fiaska zamierzeń społecznych. I indywidualnych także, bo przecież w szerokich ramach fiaska społecznego mieszczą się bowiem bez wyjątku same nieszczęścia indywidualne.
Po co planować, jak przyjdzie Tatar, kozak, Rusek, Niemiec, Szwed, Austriak i zabierze, spali, zgwałci, zrabuje, w jasyr weźmie, na Sybir ześle, na przymusowe roboty z łapanki wywiezie, pod murem albo nad dołem w lesie rozstrzela, w łagrze albo w lagrze na śmierć zamęczy. Po co planować, skoro komuna wszystko zabierze, a wręcz nie pozwoli zbierać. Po co planować, skoro przyjdzie Niemiec i odbierze itd., itp.
To jest tło historyczne i oddziałuje na wszystkich, na tych także, którzy są nowocześni i nie oglądają się na historię. To jest tło niemocy przedsięwzięć społecznych. To jest polski paradygmat uwiądu planowania.
Można by temu przeciwstawić niemieckie planowanie żwawo i z wielkim wysiłkiem rozwijane we wszystkich kierunkach niezależnie od nieszczęść historycznych, niezależnie od straszliwej hekatomby wojny trzydziestoletniej, która Polskę oszczędziła, a Niemcy kompletnie zniszczyła, niezależnie od klęski w pierwszej i w drugiej wojnie światowej. Dlaczego oni tak, a my inaczej — to temat przykładowy, ogromny i nie na dzisiejszą lekcję.
Do lekcji dzisiejszej włączymy jeszcze jedno doświadczenie z historii współczesnej, doświadczenie komunizmu, którego fundamentem teoretycznym była gospodarka planowana. Ten przykład działa niszcząco jak bomba atomowa. Nie ma bowiem w historii większej kompromitacji niż komunistyczna gospodarka planowa. Nie ma też czegoś bardziej bezapelacyjnego niż zwycięstwo wolnego rynku. Wszelka regulacja na wolnym rynku wydaje się grzechem. Dogmat rynkowej wolności wydaje się zwłaszcza w takich krajach, gdzie rynek dopiero się wykształca z bazaru, niewzruszony. Zawiesimy tę kwestię, czy dogmat to słuszny, czy nie. Nie będziemy brać udziału w tej akademickiej dyskusji. Zauważymy tylko, że pytanie o planowanie rozwoju turystyki w regionie jest także podyktowane takim oto dylematem: po co planować, skoro rynek sam sobie z tym najlepiej poradzi: sam najlepiej odpowie podażą na popyt.
I następna kwestia: kto ma planować rozwój turystyki w regionie? Państwo poprzez swoje terenowe instytucje? Lokalny samorząd? Przecież nie państwowe agendy i nie samorząd są inwestorami. Więc planując mogą, albo na pewno będą planować wbrew, przeciwko inwestorom, obok inwestorów, którzy albo się zniechęcą tymi planami i pójdą gdzie indziej ze swymi pieniędzmi, albo zignorują te plany i zrealizują własne. W końcu decyduje ten, kto ma pieniądze i jeśli chce je wydać, to na to, na co ma ochotę, a nie na to, co mu na siłę wpychają. A zatem: nie są potrzebne plany ogólne, bo nie są planami inwestorów. Zostawmy problemy wolnemu rynkowi, czyli jakiejś trudnej do przewidzenia wypadkowej zamierzeń inwestorów. Ich zamierzenia są realne, mają moc sprawczą opartą na pieniądzach przeznaczonych do obiegu tu i teraz. Plany państwowe, czy samorządowe nie mają mocy sprawczej, są pozbawione inwestora. Czekają dopiero na niego. Są też pozbawione praktycznej ochrony prawnej niezależnie od tego, jakie prawo je teoretycznie chroni. Najlepsze plany ogólne zostaną zniweczone przez silnego i zdeterminowanego inwestora, który ze wzgardą i skrajnym lekceważeniem może się odnieść do ochrony środowiska, ochrony krajobrazu, ochrony dziedzictwa kulturowego i tym podobnych imponderabiliów, które ma on głęboko… jak mawiają starożytni, zresztą od niedawna. Oklepane przykłady hotelu Gołębiewski w Karpaczu, czy wytwórni płytek ceramicznych w Piechowicach — będą nam służyć jeszcze przez dziesięciolecia bądź jako przykłady triumfu inwestorskiej woli, bądź też jako dewastacji krajobrazu oraz pogardy dla wartości nadrzędnych.
Obrońcy planów państwowych i samorządowych odpowiedzą na te zastrzeżenia piewców wolnego rynku zastrzeżeniami o konieczności ochrony piękna, dobra i miłości. Z ochroną tych wartości wszyscy mogą się zgodzić, ale niewielu tylko wie, o co chodzi konkretnie i co należy w tym względzie zrobić, żeby to piękno itd. Piękno, czyli rzecz gustu. A o gustach się nie dyskutuje i znowu jesteśmy na początku, czyli po co planować. Ano po to i dlatego, będą kontynuować ekologowie i inne pięknoduchy oskarżane o powstrzymywanie rozwoju gospodarczego, że przyroda, która jest głównym dobrem regionu i głównym powodem turystyki jakkolwiek rozumianym i rozwijanym, ma ograniczoną chłonność i granice wytrzymałości, których przekroczenie zniszczy powód turystyki. Dlatego przyrodę trzeba chronić i nasycać tylko takimi inwestycjami, które jej nie zepsują. To natomiast pociąga za sobą poważny namysł i wieloaspektową ocenę wielu ekspertów i kompetentnych środowisk.
A na to znowu inwestorzy powiedzą: co psuje, a co pomaga regionowi i ludziom — to nie jest sprawa jednoznacznie dająca się określić, są bardzo różne rozwiązania w praktyce realizowane w różnych krajach żyjących z turystyki, gdzie koncepcje przeciwstawne są ciągle dyskutowane i argumenty nie układają się tylko po jednej stronie. Życie nie znosi pustki, trzeba iść naprzód itd., a ekspertyzy i oceny kompetentnych środowisk trwają latami, nie są jednoznaczne, bo co ekspert, to inna opinia, i w efekcie uniemożliwiają rozwój inwestycji, rozwój turystyki i wzrost zamożności tutejszego społeczeństwa. Zbiory powinności, jakimi są w gruncie rzeczy samorządowe i obywatelskie plany rozwoju regionu, to trochę tak, jak ogrodzone trawniki. Ludzie i tak wydepczą na nich swoje ścieżki. Nie należy ich wcześniej, sztucznie wyznaczać.
Dzięki takim postawom — odpowiedzą obrońcy wartości — mamy tak, jak mamy, czyli fatalną urbanistykę, fatalną architekturę, śmieci w lesie, potworny hotel Gołębiewski, i zdewastowany dorobek historii, cudzej przeszłości. W jeden z najpiękniejszych krajobrazów kulturowych na terenie Polski wnieśliśmy żywiołowy bałagan, stylistyczne śmietnisko urbanistyczno-architektoniczne, żałosną estetykę widoczną w każdym detalu, brak gospodarności, brud, smród i ubóstwo. Wszystko bez ładu i składu… itd., itd.
Spór trwa. I nie wiadomo, co zrobić, by trwał do jakiegoś efektu, do jakiegoś wniosku, do jakiegoś postanowienia, które by sprawiło, że… no właśnie, że co.

Andrzej Więckowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz