środa, 28 lipca 2010

Przewodnicy, ratownicy – żeby na teraźniejszych ścieżkach nie zgubić się w przyszłości.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta szósta. 17 września 2009r. Udział wzięli: Maciej Abramowicz, Jerzy Pokój, Marek Staffa. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.



Przewodnicy i ratownicy

Najlepszy ratownik to dobry przewodnik. Tak przewodzić, by nie musieć ratować ― takie być może powinno być motto ludzi gór, ale przecież nie tylko gór, także polityków, żołnierzy, rodziców… Przewodzenie jest powinnością pionierów, saperów losu, po prostu doświadczonych, tych, którzy już przez tę innym nieznaną okolicę wielokrotnie przechodzili. Którzy znają już nagłe przepaście, ruchome piaski, ścieżki przez bagna, którzy przewidują gwałtowne przemiany pogody i wiedzą, jak z tych wszystkich opresji wyjść ciało, cało. Jak odgadnąć szczelinę w milczącym Sfinksie zagradzającym drogę litym labiryntem?
Domeną przewodników są krainy dwuznaczne: geograficzne i mityczne zarazem; ziemskie, ale jednocześnie baśniowe. Nic, co się w tych krainach materialnie przejawia, nie jest jednowymiarowe, nie jest tylko materialne, lecz jest od razu także i nierozdzielnie symboliczne. Kamienie są świadectwami kratofanii, opowiadają jako stronice geologii, ale też stronice zapisów kulturowych tysiące historii, a drzewa oczywiście nie są tylko wegetatywne, lecz są podmiotami: obdarzają mocą, biorą udział w dialogu, wskazują drogę i już tylko to wystarczy, że są drzewami wiadomości, chociaż niekoniecznie od razu wszelkich. Są drzewami wiadomości złej i dobrej drogi ― jako drzewa rozstajne, jako punkty rozpoznawcze, jako miejsca spotkań ― a to już wystarczy przecież, by być drzewem wiadomości o początkach etycznie złego i dobrego.
Drzewa z owocami są przecież bez żadnej przesady drzewami życia. Nie mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że zwykłe jabłonki niekoniecznie są drzewami Żywota Wiecznego, choć mogę odczuwać to jako pewną przesadę. Kwiat paproci, zioła leczące, przywracające życie, są i baśniowe i zarazem racjonalnie wiedzą o ziołolecznictwie, które jeszcze na racjonalnej ścieżce nie dotarło do kwiatu paproci, choć wskazówki są od dawna znane i tak proste: szukać, gdy dzień z nocą się równa. A nie wtedy, gdy noc z dniem.
Zwierzęta zamieszkujące terra incognita nie tylko są nietypowe dla zoologii, jak jednorożec czy pegaz, lecz są niezbywalną i precyzyjną metaforą psychologii przy typowej inicjacji erotycznej. Przewodnik zatem nie tylko prowadzi w przestrzeni fizycznej, lecz także semantycznej. Tyleż się wraz z podopiecznym fizycznie przemieszcza, co idąc odczytuje znaki wędrówki, czyta przestrzeń jak księgę.
Bo jak przedmioty materialne w domenie przewodników są zawsze symboliczne, tak na wyższym piętrze są nimi wydarzenia wędrówki. Homo stał się sapiens, bo był viator. Człowiek zaczął myśleć w czasie wędrówki, gdy stał się pielgrzymem. Wszelkie myślenie, najbardziej wyrafinowane w abstrakcji, nie jest niczym więcej niż kompetencją przestrzenną, odróżnianiem przedmiotów. Zasada wyłączonego środka, słynne tertium non datur, które jest kamieniem węgielnym myślenia, zostało odkryte podczas pierwszej wędrówki, kiedy chaotyczna zmienność przemieszczania się odnalazła się w logicznej formule, kiedy wędrówka stała się pielgrzymowaniem, czyli refleksją. Skoro zatem droga jest myśleniem, to jakżeby mogła być tylko udeptaną linią, koleiną. Nawet jako taka jest przecież metaforą. Najzwyklejsze udeptanie staje się symboliczne, już jest tradycją. A nowa droga, jeszcze nie udeptana? ― już jest indywidualizmem, być może drogą naprzód, postępem, a może na manowce, czyli wstecz. Literalna droga naprzód, najbardziej pospolicie pojęta, już jest ogromną metaforą. Nawet bez wiedzy po niej zdążającego staje się tao. Być może przez ignorancję jeszcze nie odczytywanym, ale przecież już znakiem losu, już znaczeniem, już sensem, czekającym na lekturę pod okiem przewodnika, czyli nauczyciela na wycieczce, który na pewno się pojawi i pokaże dotąd nie odczytany, ukryty w ignorancji, albo ukryty w przyzwyczajeniu, zakopany w tradycji sens. Każda najmarniejsza nawet droga, najzwyklejsza ścieżka przez zaśmiecone parki i lasy w Jeleniej Górze i wokół tego miasta, jest zubożałą krewną Drogi Mlecznej, którą głupota pozbawiła bogactwa znaczeń.
Zwrócenie uwagi na myślenie jako na odwzorowaną w umyśle wędrówkę uzmysławia nam, że przewodnik jest nieunikniony, że musi się pojawić, bo ludzkie sieroctwo w wędrówce nie jest przecież kompletne. Jeśli ktoś będzie się upierał, że Bóg nam w niej nie towarzyszy, to idą z nami, przed nami inni ludzie. Czy sami nam się narzucą, czy narzucą ich nam instytucje, czy też my ich sami nieraz wbrew ich woli wybierzemy. Stado ludzkie musi mieć pasterza na każdym piętrze egzystencji. Od nauki alfabetu kulturowego w systemie oświaty, od zachowań ławicowo uzgadnianych w modzie (pop-kultura), poprzez światopoglądy polityczne i ideowe, aż po religijne poglądy wokół spraw ostatecznych, od urodzin do śmierci mamy małych, średnich, dużych i wielkich przewodników. Towarzyszą nam zawsze.
Warto tutaj wskazać, że w potężnym narodzie naszych zachodnich sąsiadów, słynnych kulturą i nauką, sławnych siłą społeczną, gęstością związków międzyludzkich, słowo przewodnik, Führer, ma i miało znacznie szersze i znacznie głębsze zastosowanie niż w kulturze naszej, znacznie mniej uspołecznionej. Oczywiście najbardziej zgubny przykład szatańskiego przewodnika przysłania pozytywną wykładnię tego pojęcia w niemieckiej kulturze, ale przecież i on pokazuje, jaką potężną mocą obdarzony być może przewodnik. Dzisiaj także używa się w niemczyźnie słowa Führer, ale na ogół w złożeniach, z określeniem, na przykład Spielführer, kapitan drużyny sportowej, rzadko natomiast bez przymiotnika, bo byłoby to wtedy odwołanie do tej niesłychanej przeszłości.
Hermes był patronem dróg, opiekunem wędrowców, przewodnikiem żywych i umarłych, przewodnikiem dusz jako Psychopompos, pośrednikiem między dwoma światami. I to jest jego największa rola w dziedzinie, którą nazwiemy drogą nad największą przepaścią, z jednego brzegu na drugi brzeg. Wędrowniczość poza granice tego świata to cecha każdego przewodnika, tylko najczęściej poza granicami tego świata jest inna górska dolina, inne góry, inny kraj. Ale pamiętać należy o tym, że w każdym, najpospolitszym nawet przewodniku, drzemie rola boskiego posłańca, angelosa, towarzysza w podniebnych i podziemnych wędrówkach. Jasne jest to w przypadku przewodnika w górach wysokich, prowadzącego po turniach. Wiedziony przez przewodnika, wiedziony tęsknotą za przeżyciami granicznymi, gdzie egzystencja jest pierwotnie naga i pozbawiona zasłon kultury, składa na przewodniku więcej niż zaufanie, bo zaufanie krańcowe, na życie i śmierć, w codzienności współczesnego świata raczej nie pojawiające się wcale.
Mojżesz jest przykładem potęgi przewodniczej roli wobec całego narodu. Wiódł Żydów przez pustynię tak długo, aż droga zawinęła się na szpule Tory i tak długo nie wprowadzał ich do Ziemi Obiecanej, aż Tora się w ludziach ugruntowała, aż ujął naród w zakon. To ważny moment w każdej czynności przewodnika, prowadzenia przez znaczenia przestrzeni, w przypadku pustyni Mojżesza bogactwo nieobecności fizycznej wskazywało wprost na bogactwo duchowego obcowania z Bogiem. Najważniejsze w wędrówce nie są piękne krajobrazy, tylko odczytywanie znaczeń drogi, nawet jeśli najczęściej jest tylko odczytywaniem znaków na drodze; najważniejsze jest przeprowadzanie przez okolicę jak poprzez księgę, nawet jeśli księga staje się książeczką, broszurką… to nie jest kwestia piękna okolicy, jest to przede wszystkim kwestia klasy przewodnika.
Na tej ziemi, w Karkonoszach i Izerach, Związek Przewodników i Ratowników, Riesengebirgeverein, zrodził się na glebie kultywowanej przez ruch Fryderyka Ludwika Jahna, który był dziwnym dla perspektywy naszej kultury melanżem gimnastyki, turystyki, krajoznawstwa i nacjonalizmu. Był jednym z fundamentalnych ruchów składających się na volkizm.
Volkizm w rzeczy samej jest zjawiskiem wyłącznie niemieckim i kolebkę oraz kindersztubę swą miał w romantyzmie, emocjonalnym nad wyraz i dumnym okresie dojrzewania niemieckiego ducha chcącego połączyć się z Kosmosem, źródłem jego siły. Podczas wojny wyzwoleńczej z Napoleonem volkizm dzięki Jahnowi, Arndtowi i Fichtemu zaczął nabierać cech bohaterskich, a po Kongresie Wiedeńskim, który paradoksalnie zakończył proces ujarzmiania Niemiec zapoczątkowany przez Napoleona, stał się przystanią dla niezaspokojonych aspiracji narodowych. Przy tym wszystkim ani przez chwilę Volk nie przestawał być pośrednikiem między człowiekiem i „wyższą rzeczywistością”, naczyniem dla siły witalnej płynącej z Kosmosu, w którym dopiero jednostka mogła gasić swoje pragnienie. Był idealnym i transcendentalnym zjednoczeniem poza współczesną rzeczywistością.
Już wtedy ta trójca — człowiek, Volk i Kosmos — funkcjonowała na zasadzie synergii cementującej uczucia wspólnoty narodowej. By się jednak ta idealna, pozaświatowa trójca mogła w pełni realizować w materii, brakowało wszelako czwartego elementu i tym stała się natychmiast natura, dla romantyków oczywiście ożywiona, przepełniona siłami witalnymi, współgrająca z ludzkimi emocjami, łącząca dusze — przyrody i ludzką. Indywiduum mogło więc zespalać się duchowo z naturą, a harmonią z tego zespolenia powstałą, pojedynczym akordem, wzbogacać symfoniczną wspólnotę Volku, przeżywaną emocjonalnie przez każdego uczestnika w zachwycie nad bogactwem współbrzmienia i wspaniałym dramatyzmem wynikania oraz łączenia się tematów we wszystko obejmującej harmonii. To pragnienie współuczestnictwa w orkiestrze i chórze, głód jednoczącej harmonii, stał u samych źródeł volkizmu.
Aliści żeby nikt nie fałszował i nie psuł piękna współbrzmienia, trzeba było ograniczeń, dyscypliny, czyli metrum i tym stał się krajobraz. Ale nie jakiś zwykły, tylko głęboko uduchowiony, pełen nastrojów i emocji Kulturlandschaft. Jest to pojęcie, które nie ma w języku polskim odpowiednika nie tylko dlatego, że „krajobraz kulturowy” nie jest dobrym jego tłumaczeniem, ale przede wszystkim dlatego, że naszej tradycji brakuje szerszych kontekstów do wytłumaczenia treści tego pojęcia. Więc nie jest to oczywiście natura w całości, tylko w ramach, ograniczona regionalnie i mająca takie specyficzne cechy, które są znane członkom Volku, bo są stworzone ich pracą-sztuką, bądź też są przez nich pojęte w wyniku długotrwałego duchowego obcowania (złe słowo!), swojowania z danym krajobrazem, odkryte w emocjonalnym akcie współistnienia. Rzecz jasna te specyficzne cechy krajobrazu, które łączą członków Volku, są obce dla nie członków. Są obce obcym. Czyli tym, którzy fałszują w chórze współistnienia w krajobrazie, w Kulturlandschaft.
Propagowano ideę, że historyczne korzenie Volku są integralną częścią przyrody. Jasne staje się więc teraz, że nie fałszować w symfonii wspólnoty, to znaczy być zakorzenionym — i oto dotarliśmy do następnego ważnego pojęcia volkizmu, przywoływanego na każdym kroku przez myślicieli tego kierunku. Dopiero zakorzenienie nadawało sens volkistowskiemu łańcuchowi istnienia. Brak korzeni oznaczał brak sił życiowych, więcej nawet — brak duszy. Brak korzeni był śmiercią człowieczeństwa. Dopiero zakorzenienie stwarzało człowieczeństwo, bo dawało możliwość uczestnictwa w krajobrazie, poprzez krajobraz w Volku, a poprzez Volk w siłach witalnych Kosmosu. Od zakorzenienia poszczególnego członka Volku niedaleko do historii, która jest zakorzenieniem Volku, pradawnością czyli zawszością Volku w jego naturalnym krajobrazie, wypełnionym także historycznymi czynami.
Więc jednostka musiała być członkiem Volku i nie była to kwestia żadnego widzimisię, czy jakiegoś z racji wypływającego wyboru, lecz jednoznaczna i zasadnicza sprawa życia, jak tlen i woda. Volk był zatem nie tylko hipersocjalną wspólnotą, lecz także biologicznym warunkiem istnienia. Wspólnotą, która dawała życie i jednocześnie dostarczała swych narzędzi na użytek duchowego rozwoju jednostki. Poprzez Volk jednostka więcej mogła poznać, doświadczyć, doznać. Volk przeradzał się w uwewnętrzniającej go jednostce w dodatkowy narząd intelektualno-emocjonalny. Umożliwiał uczestnictwo w organizmie wykraczającym poza ramy indywidualnej osobowości, mającym bardziej bezpośredni kontakt z Kosmosem. Dawał poczucie uczestnictwa w symfonii Uniwersum.
To jest grunt ideowy przeszłości Riesengebirgeverein. Bez zmierzenia się z tym ideowym dziedzictwem gimnastyczno-turystyczno-krajoznawczo-nacjonalisytcznym nie zrozumiemy ani niemieckiej przeszłości, ani niemieckiej skuteczności kulturowej, zarówno w wymiarze materialnym, jak i sprawczym, duchowym. No i teraz my, na tym dziedzictwie.

Andrzej Więckowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz