środa, 28 lipca 2010

Jak z jeleniogórskiego rynku uczynić serce miasta.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta trzecia. 21 maja 2009r. Udział wzięli: Olga Danko i Katarzyna Młodawska. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Rynek. Plac Ratuszowy to miejsce, gdzie jest ratusz, a gdzie nie ma rynku. Taki Ratusz, który stoi na placu Ratuszowym, gdzie nie ma rynku, to makieta, scenografia, kulisy. Prawdziwy Ratusz natomiast jest owocem Rynku, jest nierozerwalnie z nim związany. Ratusz powstał w tym samym czasie, kiedy z majdanu powstał rynek. Ratusz i rynek są aspektami tego samego miejsca. Jest to miejsce. Przez wszystkich wskazywane jako to miejsce. To jest to, znana z reklamy coca-coli tautologia jest wyznacznikiem świętości. Tautologia jest kręgiem świętości. Jam jest, który jest. To miejsce jest świętym miejscem. Jest to miejsce, gdzie starszyzna plemienna ogłaszała hordzie swoje wyroki, skazywała na śmierć i inicjowała młodzież w dorosłe życie, gdzie starszyzna była mordowana przez konkurentów i gdzie wybierano ich na nową starszyznę. W tej fazie był to, powiedzmy majdan, który wraz z cyzelowaniem prawa, czyli upowszechnieniem pisma (prawo to najpierw ortografia i gramatyka), rytuałem wiary i religii, wraz z liturgią, wraz gestem hieratycznym, wraz z prawem magdeburskim, na świętej mocy sprawczej, na najświętszej mocy stwarzającej, mocy mądrego przepisu stawał się Rynkiem z Ratuszem, miejscem handlu i zarządzania, święta i zabawy, ślubów i zgromadzeń pogrzebnych, chrzcin i egzekucji, wieców wojennych i zgromadzeń powojennych, miejscem powszechnej komunikacji. Komunikacji najbardziej wszechstronnej, także między przeszłością a teraźniejszością, miejscem niesłychanie tłumnym, gdzie w tłoku kupujących chodzi się poprzez warstwy swarów i emocji minionych. Jest to miejsce, w którym, jeśli ktoś umie słuchać, wszystko słychać.
Jeśli dzisiaj używamy metafory rynku w takich skomplikowanych pojęciach jak gospodarka rynkowa, niewidzialna ręka rynku, obiektywne siły rynkowe; gdy mówimy, że rynek się na dłuższą metę nie da oszukać, gdy czymkolwiek handlując, nawet czymś tak abstrakcyjnym jak opcjami – handlujemy na rynku giełdowym, metaforyzujemy niesłychanie rozwinięty organizm międzyludzkiej komunikacji.
Plac Ratuszowy żyje pozornie: przechodzą nim ludzie, jeleniogórzanie mieszkają w kamieniczkach z podcieniami. Działają restauracje, galerie, bary. Jest nawet najstarsza w stolicy Karkonoszy pizzeria pamiętająca epokę późnego Gierka. Ale w centralnym punkcie Jeleniej Góry nie bije prawdziwy puls życia miejskiego, który jest wyczuwalny w rynkach innych, nawet mniejszych, ośrodków.
Jeleniogórski rynek przeszedł nie tylko rewolucję ustrojową, lecz także jakościową. Przedwojenny plac Ratuszowy (Markt) był centrum życia towarzyskiego, społecznego, handlowego i politycznego (ratusz) Jeleniej Góry. W kamieniczkach z podcieniami było kilkadziesiąt różnych lokali – od tanich barów przysklepowych, poprzez piwiarnie, winiarnie, cukiernie do luksusowych restauracji. Urządzono też hotele. W pewnym okresie działało ich tu co najmniej sześć. Był bank, towarzystwo kupieckie, sklepy, domy handlowe, a nawet kino Welt Panorama, które w latach 30-tych mieściło się w jednej z kamienic w Podcieniach Maślanych. Najbardziej bogatą w zdobienia była kamienica z zajazdem Pod Złotym Mieczem (Goldenes Schwert), a jedną z najstarszych – ta mieszcząca hotel i restaurację Pod Białym Rumakiem (Zum Weissen Ross) w zachodniej pierzei Rynku. Pochodziła z 1637 roku, na co wskazywał istniejący tam do czasów wyburzeń gmerk z datą. Nie zachował się do dziś.
Nie zachował się, bo resztkę dawnego rynkowego splendoru zburzono planem modernizacji jeleniogórskiego starego miasta: już i tak zmęczonym czasem i zaniedbaniami kamieniczkom nie dano szansy na remonty: w większości zostały one wyburzone i zastąpione ersatzami o zbliżonych fasadach, ale zupełnie odmiennych funkcjach. Z wnętrzami zaprojektowanymi według ascetycznych standardów komunizmu wojennego, wypieszczonego przez architektów epoki Władysława Gomułki. Tak jak proponował on zastąpienie cytryn kapustą kwaszoną, bo ma więcej witaminy C, tak rynek postawiony od nowa w tamtych czasach jest beznadziejnym opakowaniem zastępczym równie lichego produktu „zabytkopodobnego”.
Przed 1945 rokiem, kiedy rynek „tętnił” życiem miasta, mieszkało tu niewielu lokatorów. Większość lokali była zajęta na potrzeby handlu lub usług. Mieszkania znajdowały się najczęściej od strony podwórek. Zresztą miejski gwar tamtej epoki był nieporównywalny do dzisiejszego. Nieporównywalne były też wymagania społeczeństwa. Głośna sztuka ulicy była dopiero w powijakach, a o koncertach z ogłuszającymi decybelami nawet nie myślano. Takie jednak produkty pop-kultury przyniosła nam współczesność i rozwój cywilizacyjny człowieka, któremu – aby go kulturalnie usatysfakcjonować – przestały wystarczać filharmonie, teatry, czy też specjalnie do tego przeznaczone amfiteatry. Zaczęła się jego ekspansja w przestrzeń miejską. I trudno mieć o to do kogokolwiek pretensje. Chyba że lansuje się modny ostatnio styl słuchania łoskotu i dudnienia muzycznej młockarni z własnego pokoju przy otwartym na oścież oknie. Oczywiście w samym centrum miasta.
Konflikt, który wybuchł rok temu przy okazji studenckiego święta, kiedy to mieszkańcy podali żaków do sądu, bo zakłócono ciszę nocną, wybuchł niczym korek wstrząsanego przez kilka lat szampana. Trudno nie zrozumieć racji obydwu stron: lokatorzy mieszkający w Rynku mają prawo do odpoczynku w ciszy, zwłaszcza po godz. 22. Z kolei studentom nie można odmówić prawa do zabawy w centrum miasta z akademickimi ciągotkami. Sprawę umorzono. W tym roku protestów nie było, ale nie było też entuzjazmu wśród „placowiczów” patrzących spode łba na żaków. Nie brakuje takich, którzy najchętniej pogoniliby studentów czym dalej od ratusza, tym lepiej.
Juwenalia odbyły się: było głośno. Ale czy to coś zmieni? Czy dzięki imprezom z decybelami Rynek rzeczywiście ożyje? Czy będzie to tylko nagłośniona próba zastąpienia prawdziwego tętna miasta, które jest w ścisłym centrum Jeleniej Góry słabo wyczuwalne? Nie brakuje też głosów, że to mieszkańcy są wszystkiemu winni, bo wszystko im przeszkadza. Ale jeśli nawet miasto wykwateruje lokatorów z placu Ratuszowego do spokojnych dzielnic (to jest nierealne), sytuacja zostanie uzdrowiona? Dziś Rynek po godz. 17 zaczyna powoli zamierać. Ratują go długie wiosenne i letnie wieczory i możliwość wypicia piwa pod parasolem. Wieczorami robi się potworna pustka niczym w miasteczku z powieści Stevena Kinga. I ta pustka, w głębokim znaczeniu tego słowa, trwa mimo okazjonalnych imprez, których przecież na starówce nie jest tak mało.
Jak ożywić Rynek? Wrócić do dawnych tradycji handlowych we współczesnym wydaniu. Może postawić w jego części stylizowane stragany i umożliwić – choćby za niewielką opłatą placową – handel kapustą kwaszoną i majtkami w cywilizowanych warunkach, a nie na rozkładanych łóżkach polowych. Nie wierzę, że miasta nie stać na taki gest. Historia pokazała, że póki na placu Ratuszowym kwitł handel, póty miasto sięgało prosperity. Widać to zresztą i dziś przy okazji jarmarku staroci, który raz do roku przez trzy dni daje zarobić i restauratorom, i pobliskim hotelarzom, i właścicielom sklepów na trakcie śródmiejskim. Dlaczego podobnych imprez – niekoniecznie związanych ze starociami – nie organizuje się częściej? Choćby raz w miesiącu? Chlubnym wyjątkiem są targi Tourtec. Szkoda, że tylko dwudniowe. Że można rynek ożywić pokazuje choćby kiosk w tramwaju, który stał się w ciągu trzech lat rozpoznawalnym symbolem placu Ratuszowego. Oby takich było jak najwięcej.
Jeśli nie można przywrócić Rynkowi miejskiemu historycznych ról, to można go przywrócić współczesnym formom komunikacji i handlu. Rynek, którego mieszkańcy protestują i to protestują skutecznie, że na rynku jest za głośno, to nie rynek, tylko nieporozumienie. To plac Ratuszowy.

Andrzej Więckowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz