środa, 28 lipca 2010

Kultura i obyczaje Wierzcholców

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta piąta. 24 czerwca 2010r. Udział wzięli: Jan Cirut oraz Konrad Przezdzięk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Już do końca życia zostałem pod wrażeniem tamtej wędrówki w Karkonosze i biesiady w Jaworowej Dolinie. Często i zupełnie niespodziewanie, bez żadnego związku z okolicznościami, po prostu nagle przypominałem sobie tamtą majówkę, a zwłaszcza te pierwsze jej chwile, kiedy biesiadnicy mnie nie zauważali mimo mojej nie ukrywanej obecności na odległość ręki. Niewidzialność moja wtedy, jej silne wrażenie, pamięć moja przez całe życie przywoływała często, bardzo często i nie pytając mnie wcale o zdanie, jakby wbrew mojej woli. Naprawdę nie było żadnego powodu, by tak natrętnie wspominać tamte obrazy. Bo cóż takiego właściwie się wtedy wydarzyło? Wycieczka w góry była wprawdzie skrajnie wyczerpująca, a spojrzenia w dolinę rabowały oddech wspaniałością perspektywy, ale przecież bywałem w Alpach i przeżywałem bardziej dramatyczne wycieczki i większe perspektywy, trwogą obejmowały mnie dalsze dale. Spotkałem nieoczekiwanie na samej grani dziwnych biesiadników, którzy nocą ucztowali tańcząc i śpiewając w jakimś dialekcie słowiańskim, ale przecież także mówili śląską, miejscową niemczyzną, byli zatem ludźmi stąd, z tej ziemi, którzy być może pielęgnowali swoje pradawne słowiańskie pochodzenie, a może byli to polscy robotnicy najemni, którzy świętowali z jakiejś dla siebie ważnej okazji. Jednym słowem można było na to zdarzenie patrzeć ze zwykłej perspektywy i traktować je jako coś najzupełniej naturalnego. Jako coś zdarzającego się może nie na co dzień, ale często, tak często jak biesiady na trawie, jak wszelkiego rodzaju ludowe świętowanie, które chrześcijańskie jest na wierzchu, ale pod spodem archaiczne i pogańskie. Wspominam bowiem te tańce zapamiętałe, które wprawdzie nie były orgiastyczne, ale orgię na myśl przywodziły. Chodzi mi też o śpiewy, które w uporczywym powtarzaniu krótkich fraz wprowadzały w trans i zapamiętanie, nie gasiły jednak świadomości. Można powiedzieć wszakże, że ludowe świętowanie ani przez to, że odbywa się na trawie, ani przez to że zachowało archaiczne i pogańskie treści nie jest niczym niezwykłym, ale świętowanie na wysokiej grani górskiej wzbudza co najmniej zdziwienie. Otóż wcale dziwić nie musi, gdy wiemy, a wiemy dobrze i jeszcze tu i ówdzie ślady tego widzimy, nie mówiąc o budach pasterskich, czy wręcz o skupiskach tych bud, że w Karkonoszach Wojna Trzydziestoletnia wypędziła ludzi z miast i wsi w dolinach wysoko w góry, gdzie chronili się przed mordem i grabieżą najróżniejszych wojsk, które w zdziczeniu i okrucieństwie nie miały sobie równych w historii. Mieszkańcy dolin Karkonoskich od XVII stulecia żyli blisko grani głównego masywu, zatem i ten fakt przemawia za traktowaniem mojej przygody jako zdarzenia ciekawego, ale nie tajemniczego przecież. Biorąc to wszystko pod uwagę rozsądek i rozum podpowiadają, że żadnej tajemnicy w moim spotkaniu z Wierzcholcami nie było. Czym jednak wytłumaczyć fakt, że gdy pytałem o nich, nikt nie potrafił nic o nich bliższego powiedzieć, a większość nagabywanych twierdziła, że słyszy o nich pierwszy raz z moich ust. Przy czym to niezłomne zapewnienie, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust zawsze odbywało się w pewien stały, niezmienny sposób, niezależnie od tego, czy odpowiadał stary czy młody, kobieta czy mężczyzna ― mianowicie z ironicznym uśmieszkiem, w którym było jakby porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Inni zastanawiali się, szukali w pamięci wiadomości o Wierzcholcach, bądź szukali w księgach różnych. Przypominali sobie słabo, ale nie byli pewni, albo nie byli pewni, czy coś o nich wiedzą. Natomiast ci z ironicznym uśmiechem odpowiadali natychmiast, jakby byli przygotowani, jakby czekali już z taką właśnie gotową i zawsze taką samą odpowiedzią, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust. Z moich ust, te moje usta w ich odpowiedziach nabrzmiewały jakoś i wilgotniały, że zawsze musiałem je ocierać z wilgoci, nie wiadomo czy ze śliny czy też z krwi po mimowolnym przygryzieniu wargi. Te gwałtowne i nie dające się uniknąć ocieranie ust jest takim maniakalnym objawem czegoś dziwnego, bo przecież nigdy w żadnych okolicznościach nie miałem skłonności do maniakalnych odruchów, a w tym przypadku, jakby mnie ktoś zaczarował. Jest też cały szereg innych wydarzeń co najmniej dziwnych, choć wytłumaczenie ich dziwności jest zaiste trudne, gdyż zawsze są to wydarzenia na granicy normalności. Są one tyleż normalne, co tajemnicze. Dzieją się na grani, cha cha cha, rzeczywistości. Oto na przykład wsiadam w Kowarach do dyliżansu, gdy nagle czymś zaniepokojone konie ruszają nieoczekiwanie, gdy ja nachylam się po sakwę podróżną z głową pod tylnym kołem. Szybko i z mocą, choć jakoś dziwnie miękko i delikatnie przyciąga mnie do siebie blondyn o jasnoniebieskich oczach i w jakimś trudnym do określenia stroju. Stawia mnie przed sobą i uśmiecha się lekko ironicznie, a ja zamiast mu podziękować za uratowanie życia, a co najmniej zdrowia, muszę ocierać maniakalnie usta, na co on wybucha dźwięcznym śmiechem i kłaniając się odchodzi. Gdy pozbierałem się z zażenowania oraz fizycznej dezorientacji i rozglądam się za nim, już go nie ma. Kto to był, pytam poczmistrza, a to ktoś miejscowy, odpowiada, zawsze przynosi i odbiera listy. No i co w tym dziwnego, zapytałby każdy człowiek kierujący się zdrowym rozsądkiem. Zdarza się przecież, że ktoś ratuje ci życie. No pewnie, ma w sobie taki ktoś coś z anioła stróża, ale przecież to nic dziwnego, że w stanie skrajnej emocji wywołanej zagrożeniem śmiertelnym ludzie i sprawy wyglądają nieco inaczej. W stanie silnego wzburzenia ten jasnooki blondyn mógłby nawet mieć skrzydła. Ach, ale przecież nie o to chodzi, rzecz w tym aliści, że on się tak uśmiechał, właśnie tak: lekko ironicznie i porozumiewawczo. Nie był akcją ratowania mnie w najmniejszym stopniu zaskoczony, w żaden sposób ta akcja nań nie wpłynęła, nie był ani zadyszany, ani poczerwieniały z wysiłku, ani wyraz twarzy nie odpowiadał dramatycznym okolicznościom: od razu miał ten uśmiech na twarzy! Innym razem dokonywałem poważnej transakcji w banku w Jeleniej Górze, gdy na ulicy przed bankiem wybuchła głośna awantura między dwoma młodymi osobnikami, którzy wyzywając się od oszustów tarmosili się za odzienie i bokobrody. Tłumek zebrał się wokoło i nuże podjudzać koguty. Zaprzestaliśmy z oficjalistą formalności i poczęliśmy siłą rzeczy patrzeć na to nieprzystojne widowisko, które nabierało temperatury. W pewnym momencie sczepieni przeciwnicy zatoczyli się na szybę dużego okna banku i zbiwszy ją znaleźli się w kantorze, gdzie okładając się pięściami czynili ogromne spustoszenia w sprzęcie i papierach. Potoczyli się pod moje nogi i tu stała się rzecz najdziwniejsza: spojrzeli na mnie obaj jednocześnie, uśmiechali się ― tak, tak właśnie ― uśmiechali się obaj ironicznie, żadnych śladów bójki na twarzy i tak patrząc na mnie krzyczeli: oszustwo, oszustwo, oszustwo, po czym wstali i spokojnie wyszli z banku. Gdy chwilę później przybiegli policjanci, nie było po nich śladu, a ja ocierałem maniakalnie usta. Właśnie, wycierałem maniakalnie usta. Przysiadłem na krześle i długo nie mogłem zebrać sił i wrażeń. Oczywiście nie było mowy o zakończeniu formalności. Umówiłem się z oficjalistą za tydzień i gdy za tydzień przyjechałem do Jeleniej Góry miasto wrzało od plotek na temat upadku banku, w którym miałem przeprowadzić transakcję. Gdybym ją przeprowadził, straciłbym bardzo wiele, być może więcej niż miałem. Bankier miał upodobanie we wrocławskich, drezdeńskich i berlińskich diwach operetkowych i tak się zapamiętał w miłości do sopranistek, że stracił majątek, co skwitował krótko i dosadnie, wieszając się we wrocławskim hotelu. No i co? Jak to potraktować? Może mi się przywidziało, że ci okładający się pięściami młodzieńcy tylko markowali bójkę? Może mi się przywidziało, że się do mnie ironicznie uśmiechali? Może. I rzecz jasna ich okrzyki, oszustwo, oszustwo, to był przypadek. Niech i tak będzie, niech to był przypadek. Ale w zdarzeniu, którego byłem uczestnikiem kilka miesięcy później, to nie był przypadek, to nie mógł być przypadek, niech to diabli, to na pewno nie był przypadek. Posłuchajcie: udałem się pewnego ranka na przejażdżkę konną z panią M. Była piękna pogoda, słonecznie, ale niezbyt upalnie, konie szły ochoczo. Na potokiem Malina zsiedliśmy z koni na przestronnej łące kolorowej od kwiatów. Śnieżka podcięta Kotłem Łomniczki pięła się horngnejsami w górę i sterczała w promieniach wczesnego słońca. Pani M. zbliżyła się do mnie i uderzając pejczem po sukni powiedziała: Mój drogi Józefie, dlaczego jest pan u nas tak rzadkim gościem, przecież wie pan, jak go lubię…
I co? Może te wszystkie wydarzenia to przypadki, nie ma w nich nic tajemniczego, wszystko da się wytłumaczyć w granicach zdrowego rozsądku? Przyznaję, że dla osoby postronnej, znającej tylko zewnętrzne akty tych wydarzeń, wszystko wydawać się może normalne, a te tylko przeze mnie zaobserwowane uśmiechy ironiczne, te porozumiewawcze uniesienia brwi i prawie mrugnięcia to mogą być tylko moje urojenia, tak jak i jakąś naturalną przyczyną można by wytłumaczyć te moje ocieranie ust, które zresztą tylko w Karkonoszach mi się przytrafia. No cóż, znacie mnie panowie jako człowieka mocno stąpającego po ziemi, jako sceptycznego realistę, który mistycyzm w trywialnym sensie tego słowa traktuje może nie z pogardą, ale z zakłopotaniem. Znacie mnie panowie jako człowieka myśli pozytywnej, teorii skierowanej ku działaniu. Znacie mnie panowie nie tylko jako pisarza, lecz również jako badacza przyrody, który sprawdza w eksperymencie swoje domniemania na temat praw naturalnych. I tu nagle wynurzam się panom jako człowiek, który został naznaczony przez tajemniczy słowiański lud Wierzcholców. Lud, który ze mną utrzymuje jednostronny dyskretny kontakt, pomagając mi i ratując mnie we wszelkiej potrzebie, radząc mi pośrednio poprzez towarzyszące zjawiska, które są jasnymi po rozwiązaniu znakami. Muszę panom powiedzieć, że rozumiem doskonale, iż mogę być otoczony podejrzeniem trywialnego mistycyzmu. Ale tylko i wyłącznie w przypadku spraw związanych z Wierzcholcami i Karkonoszami. Tylko w tym przypadku można mnie podejrzewać, że widzę rzeczy, których nie ma, że tylko wmawiam sobie, że istnieją. Sobie, bo nigdy nikomu o nich nie mówiłem, bo po raz pierwszy dzisiaj o tych sprawach właśnie panom, jako moim przyjaciołom, mówię. Jeśli natomiast istnieją one tylko w moim umyśle, a jest to także jakiś rodzaj istnienia i nikt nie może z pewnością powiedzieć, że jest to rodzaj istnienia godny wzgardy, bo cóż byśmy z ideami robili, my hodowcy myśli jako praktycznej trzody, którą rozmnażamy ku pokrzepieniu żołądków, jeśli natomiast ― powtarzam ― istnieją one tylko w moim umyśle, to istnieją mocniej niż ślady jakiejś innej niezaprzeczalnej rzeczywistości. A najmocniej żyje we mnie wspomnienie tego, że byłem podczas uczty Wierzcholców przez długie chwile niewidzialny. Że patrzyłem na wszystko, że byłem wśród nich i byłem niewidzialny. Niewidzialny.



Sport w kotlinie. Sport karkonoski.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta czwarta. 27 maja 2010r. Udział wzięli: Andrzej Kupczyk, Dawid Kupczyk, Jacek Musiał oraz Janusz Rodziewicz. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.











Repatriant sudecki, jego syn i wnuki

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta trzecia. 22 kwietnia 2010r. Udział wzięli: Michał Guz (odczyt) oraz Andrzej Więckowski (wstęp i prowadzenie).

Kotlina emerytów.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta druga. 25 marca 2010r. Udział wzięli: Anita Hładziak, Izabela Zdulska, Paweł Mikołaj Krzaczkowski, Kamil Radomski. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.



Kotlina emerytów

Ach piękne to były czasy, kiedy młodość pijanym zygzakiem wylewała się na ulice. Szedłeś na murek i raczyłeś się tańszymi gatunkami wina. Jak pojawiało się zagrożenie, to zmieniałeś murek, jak było za późno, to cię spisywali. Jak murek nie pasował, szedłeś do Atrapy, która była jeszcze klubem młodej alternatywy, i gdzie rzadko można było znaleźć miejsce przy stoliku. Szedłeś do Macedonii, i rozmawiałeś o literaturze, filozofii, muzyce, aż szczęka odmawiała ci posłuszeństwa. Szedłeś do Oko Loko, gdzie ciało obok ciała, i gdzie wieczorami oglądałeś filmy Lyncha. To są jeleniogórskie historie. Mnóstwo, mnóstwo młodzieży reprezentującej najróżniejsze subkultury: panki, rastafarianie, metale, dresy raczej nie. To było widać. Wystarczyło wyjść z domu. Kiedy robiło się cieplej, wylegali całą masą. W modzie były długie włosy, niemal każdy młodzieniec przymuszał się do ich zapuszczenia. W modzie były glany. Trzeba było się nakombinować żeby zdobyć na nie pieniądze. Szło się na murek za atrapą, szło się na murek na Kopernika, obok był jeszcze spożywczak, szło się na Grzybek i gdziekolwiek indziej, byleby dyskretnie, byleby inni nie wyprzedzili twój koncept. Wystarczyło wyjść na ulicę, żeby się przekonać, że to miasto żyje, wystarczyło wybrać się na festiwal teatrów ulicznych, żeby się zdziwić tą masą młodych ludzi zapełniających każdy skrawek rynku. Wystarczyło przejść się na rynek, żeby spotkać dwudziestu punków bębniących na bongosach, albo tłuczących na gitarze ostatnie przeboje Dezertera, Armii, Kultu, albo jakieś rastafariańskie dżingle na cześć Dża. Mogłeś odnieść wrażenie, że za dużo, że aż do przesady, do obrzydzenia. Ten nadmiar, subkulturowy wykwit, kłół aż w oczy. Kiedy pogoda nie dopisywała, zbierałeś bandę i szliście tu lub tam, do miejsc po brzegi przepełnionych młodością rajcującą się samą sobą w oparach rocka, punka, jazzu, albo etno. Jak znudziło cię miasto, robiłeś miastu papa i jechałeś gdzie indziej, na ten, czy inny festiwal, na ten czy inny koncert, których było wtedy pełno, jak i pełno było tam ludzi. Lubawka, Lwówek Śląski, Borowice to dla tamtego pokolenia legendy.. Teraz to cienie własnej przeszłości, tak samo jak i Jelenia Góra. Nie znajdziesz już takiej masy. Zastaniesz tylko resztki, zżółkłe ogryzki. Nie ma już tych ludzi i nie ma tych koncertów, festiwali, nie jest to już wyraźną jakością efektywnie przeobrażającą krajobraz społeczny danego miejsca.

Było to niewątpliwie wynikiem wyżu demograficznego, ilości, która przeobrażała się w społecznie efektywną jakość. Ale nie było to wyłącznie kwestią ilości. Było to także, jeśli nie przede wszystkim, sprawą ducha czasu, którego kształtem popularnym była wonczas szeroko rozumiana kultura niezależna, działanie oddolne, kultura kontestująca. Ta kontrkulturowość i występowanie przeciw banalności popkultury były znamieniem tamtych dni. Dzisiaj zjawisko to nie występuje z taką siła, właściwie zupełnie zapadło się pod ziemię. Kontrkulurę niemal doszczętnie przechwycił przemysł medialny, przemysł rozrywkowy, który zawłaszczył sobie przestrzeń i życie społeczne w stopniu nieznanym jeszcze dziesięć lat temu. Młodość w naszym regionie być może i z tego tytułu nie występuje jako siła społeczna, jako określony zespół jakości efektywnie zaważających na życiu społecznym. Nie miało to rzecz jasna przełożenia na program oficjalnych instytucji kultury, które żyły swoim własnym, spokojnym, mieszczańskim trybem życia. Ta młodość tworzyła wtedy swoje własne zjawiska, swoje własne sceny, swoje własne działania, swoje własne, znacznie bardziej niż dzisiaj spontaniczne, kody kulturowe, kanały komunikacji. Dzisiaj o kodach kulturowych, o kanałach komunikacji, o wyglądzie, o modzie, itd. w znacznie większym stopniu decyduje przemysł.
To z pewnością nie pełne wytłumaczenie zjawiska upadku kultury alternatywnej, kultury do it your self, która jeszcze całkiem niedawno współkształtowała przestrzeń społeczną tego regionu. Zapadło się i tyle. Wystarczyło wyjechać na studia i wrócić po siedmiu latach, żeby zobaczyć skalę zmian, skalę wyludnienia i martwicy jaka zapanowała w mieście, a zapewne i w całej kotlinie.

Nie chciałbym, żeby słowa, które Państwu odczytałem zostały odebrane jako klasyczny przypadek nostalgii za wyidealizowanym, o ile dla Państwa może to mieć cokolwiek wspólnego z ideałem, a zatem, za wyidealizowanym światem beztroskiego dojrzewania. Zwracam Państwu tylko uwagę na fakt, który być może umknął Państwa uwadze, na fakt, że nasz, a pozwólcie Państwo, że posłużę się tutaj słowem nasz, a zatem że nasz mikrokosmos zatracił swoją całkiem niedawną społeczną dynamikę. Resztę Państwo już wiecie. O tym, że region nie stwarza perspektyw zatrudnienia, nie daje szans na małą stabilizację osób wchodzących w dorosłe życie, osób, które nawet z miłości do miejsca w którym przyszło im przeżyć swoją wczesną młodość, chciałyby tutaj wrócić na stare śmieci, pod warunkiem jednakże, że nie będą to same śmieci, i nie przyjdzie im żyć w upokorzeniu biedy, ciągłego wypraszania się o zatrudnienie, bylejaką pracę, bo przecież już nie taką w której mogliby się spełniać, która pozwalałaby im na w miarę dostatnie życie, na społeczny awans, życie wolne od lęku upadku w nędzę i zgorzkniałe niespełnienie. Zapewne wiecie też Państwo, że region nie daje prawie żadnych społecznie zinstytucjonalizowanych form spędzania wolnego czasu, w którym bardzo młodzi i młodzi ludzie mogliby poczuć, że ktoś, ktoś, kto nie jest nimi, albo też, co już niespotykane, ktoś z nich, przemawia do nich ich własnym językiem, ich kodem, ich symbolami. Zapewne wiecie też Państwo, że instytucje kultury straciły młodego słuchacza, widza, uczestnika. Zapewne zauważyli Państwo, że ageizm, a więc dyskryminacja ze względu na wiek dyskryminuje w naszej przestrzeni społeczno-kulturalnej przede wszystkim ludzi młodych. Zapewne zauważyli Państwo, że wiele młodych osób wyjeżdża z miasta, i niewielu wraca, i że właściwie nie ma do dzisiaj w regionie tego, co od dawna powinno charakteryzować politykę regionalną, a więc konsekwentnie i kompetentnie realizowanej polityki demograficznej.

Czy kotlina jeleniogórska może stać się kotliną emerytów? Być może. Proszę wszakże zauważyć, że jak świat światem, ludzie umierają. Emeryci także. Jeżeli kotlina będzie tylko kotliną emerytów – pytanie samo ciśnie się na usta - kto przyjdzie po emerytach?

Kilka lat temu pojechałem do rodziny, mieszkającej w Plauen w Dolnej Saksonii. Miasto niewiele mniejsze od Jeleniej Góry. Odnowione? A jakże. Zadbane? A jakże? Czyste? A jakże. Galerie handlowe? A jakże. Ale widzę, że jakoś dziwnie. Drugi dzień wędruję po mieście i jakoś nikogo poniżej trzydziestki. Straciłem zainteresowanie dla zabytków. Intrygowało mnie, co innego. Odnowione? A jakże. Zadbane? A jakże? Czyste? A jakże. Ale co się do diabła podziało z młodzieżą z Plauen. Z tym właśnie pytaniem wędrowałem po mieście Plauen w Dolnej Saksonii. Odnowione? A jakże. Zadbane? A jakże? Czyste? A jakże. Po kilku godzinach zszedłem z jakiegoś zamkowego wzniesienia. Idę wzdłuż brzegu jakiegoś kanału. I wreszcie, jakieś 50 metrów przede mną, nie wierzę własnym oczom, para nastolatków mizia się przede mną. I cóż za niefart - turyści z Francji.

Paweł M. Krzaczkowski

Szlaki kulturowe - cz. 2

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta pierwsza. 11 lutego 2010r. Udział wzięli:
Andrzej Mateusiak oraz Emil Mendyk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.

Szlaki kulturowe.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta. 22 stycznia 2010r. Udział wzięli: Gabriela Zawiła, dr Stefania Żelasko. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.

Tajemniczy lud Wierzcholców Karkonoskich.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta dziewiąta. 10 grudnia 2009r. Udział wzięli: Stanisław Firszt, Ivo Łaborewicz, Jan Stolarczyk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Pewien mój znajomy, były burmistrz jednego z miast w Kotlinie, kupił na początku lat 90-tych okazyjnie za śmieszną cenę kilkanaście dokumentów niemieckich z połowy XIX wieku, wystawionych przez ówczesnego, żyjącego w XIX wieku burmistrza niemieckiego, jego poprzednika w Ratuszu. Wśród tych dokumentów znalazł się kilkustronicowy, gęsto zapisany rękopis, o którego tłumaczenie zwrócił się do mnie ów znajomy kolekcjoner. Z wielką niechęcią zabrałem się za pobieżne tłumaczenie tego rękopisu, żeby powiedzieć koledze, że rękopis dotyczy takiej a takiej sprawy i nie ma sensu tłumaczyć wszystko i dokładnie. Gdy zacząłem tłumaczenie, nie mogłem się oderwać od pracy i po morderczym wysiłku odczytywania wyblakłego manuskryptu po dwóch dniach i dwóch nocach taki oto wynik translacji. Rękopis był zachowany jakby bez pierwszej, czy też bez pierwszych stron, ale miał innym charakterem zapisany tytuł Beschreibung einer Wanderung im Riesengebirge i ostatnich stron, był mocno nadwerężony przez wilgoć i grzyb, można wnioskować na podstawie wyblakłej notatki na marginesie, że rękopis pochodzi z roku 1857.

Ten dzień upalny rozpoczął się od wichury słonecznej szalejącej o świcie, która nawiewała wzburzone fale ozonicznego powietrza z najwyższych warstw atmosfery, w którym najpierw budzący się zmysł powonienia odczytuje zawiązki dnia, szybko ulatniające się echa rozmów nocnej debaty, słyszalnej jeszcze niewyraźnie przez nieszczelną kotarę jonosfery. Te gwary hałaśliwe przy ważeniu losów nacichające w łaskotliwy szept, przywiane teraz przez wicher słoneczny, postrzępione i zatarte, jeszcze tylko powonienie słyszy. Te fale przeczyste, wysokiej proweniencji, rozbijają się o twardy brzeg powietrza pełnego oddechów śpiących i ich skisłych wyziewów. Na wysokich falochronach porannych ziewań i dusznych pierdnięć otwieranych okien, rozbryzguje się wicher kosmiczny w pył, w przejrzystą pianę osiadającą na koronach drzew i trawach łąki. Lecz trwają drzewa w górnej mocy bez śladu poruszenia, bo wicher słoneczny, napierając, nie poruszy nawet listkiem. Targa tylko długie, poranne cienie drzew i skrzy się na rosie.
Dzień wydawał się szczęśliwy ponad miarę. Gdy w wielkiej koszuli nocnej, wezwany słoneczną falą pieniących się zapachów, plącząc nogi w sztywnych połach krochmalonego płótna, wybiegłem z przepełnionej mokrymi snami dzieciaków sypialni, usłyszałem głos Juliusza Miary: ― ubierz się! Idziemy w góry!
Na końcu długiej, ciemnej i chłodnej sieni jarzył się prostokąt otwartych drzwi do huczącego gorącem pieca dziedzińca. Po przejściu progu słońce oślepiło nas, a żar parzył płuca. Łąka furczała w drganiach gorącego powietrza. Cykady, koniki polne, pszczoły i roje much szalały tysiącami głosów w tym wściekłym upale, w którym człowiek omdlewał. Szybko przebiegliśmy łąką, mijając żywopłot z róż, do lasu. Nad potokiem z dąbrowy dmuchnęło chłodniejszym powietrzem. Za nami, w dolinie, pozostała łąka, na której żółte kozibrody, mniszki, mlecze, złocie, obuwiki oraz czerwona koniczyna, cieciorka, krwawnica, firletka, poziewnik, jasnota, macierzanka, dwulistnik i czegóż tam jeszcze nie było, stapiały się z fioletowymi bluszczykiem, miętą, głowienką, dzwonkami i chabrami, orlikiem i przylaszczką, lucerną i barwinkiem i żmijowcem i dąbrówką i szałwią i Bóg jeden wie z czym jeszcze w jeden wibrujący upalny płomień, nad którym tylko wysoka czerwień maków trwała nie zmącona, nie zawirowana… Juliusz poruszał wargami, jakby nie mógł się zdecydować, by coś powiedzieć. — Pięknie — podpowiedziałem. — Właśnie — odrzekł.
Po śliskich kamieniach wśród ogromnych łopianów spokojnego w tym miejscu zakola przebiegliśmy nad oślepiająco rozbłyskującym potokiem i zostawiliśmy jego szum za sobą w czarnej dąbrowie. Potem zaczęliśmy się wspinać po stoku srebrnej bukowiny, a wyżej wśród miedzianych sosen i modrzewi. Szum potoku powracał i oddalał się, gdy szliśmy brzegiem paprotnego jaru. I dotarliśmy do rozhuśtanej w dół i w górę ścieżki porośniętej psią trawką, wijącej się w pełnej jasnych polanek młodej brzezinie, w której rzadko wybuchały ogromem stare jawory.
Aż wreszcie po przejściu zawalonej głazami, podmokłej, rudej łąki, zasapani stanęliśmy przed stromym, pionowymi skałkami wypiętrzonym stokiem, na którym rosły potargane wichrem, prawie łyse świerki. Zapachy ziół opadły, a rzadsze już tutaj powietrze napełniło się ostrą wonią rozgrzanego słońcem igliwia.
Minęła godzina, od kiedy byliśmy w drodze, szczytu nie było widać, jakby się oddalił, doliny też były niewidoczne, przesłonięte wzgórzami i lasami. Słońce paliło twarz, skwaru nie łagodziły rzadkie dmuchnięcia gorącego powietrza.
Po raz pierwszy przyszła świadomość oddalenia. Nie było to jeszcze zagubienie, a niepokój fizyczny i napięte oczekiwanie nie były jeszcze strachem, ani nawet obawą, lecz mobilizacją sił przed niespodzianie wydłużającą się drogą.
Przeszliśmy trawersem wąwóz zamknięty od góry skalnym spiętrzeniem, z którego tryskało źródło i rozbryzgując się tworzyło w wodnym pyle tęczę. Klękając na kamieniach obmyliśmy spocone twarze w zimnej wodzie poczynającego się potoku. Piliśmy garściami i długo nie mogliśmy ugasić pragnienia, bo woda, choć orzeźwiająco zimna w pierwszym momencie, w środku była jakby sucha i pusta.
Zdjęliśmy potem buty i zanurzaliśmy gorące stopy w rwącej strudze, a niemożliwy do wytrzymania chłód strumienia, który porażał jak prąd, wywołał w nas niepohamowany, głośny śmiech daleko od nas odbiegający, którego nie mogliśmy powstrzymać, gdy unosząc sparaliżowane zimnem stopy, skakaliśmy z nogi na nogę na śliskich kamieniach. Śmieliśmy się głośno jeszcze długo, już po założeniu skarpetek i butów i nawet gdy zaczęliśmy się wspinać między skałkami. Dopiero wysiłek, osuwanie się stóp na śliskim igliwiu i mokrych korzeniach drzew, zmusiły nas powoli do powagi. Szliśmy ostro pod górę.
Pot zalewał nam oczy i kapał z nosa, ściekał strużkami wzdłuż kręgosłupa i przeciekał przez krótkie spodenki na odsłonięte, drżące z wysiłku uda. Raz po raz któryś z nas padał na brzuch i łapał się korzeni, broniąc się przed osuwaniem. Nie było w tej wspinaczce jeszcze zaciekłej walki, choć serce waliło jak młotem i jasne plamy słońca na igliwiu pulsowały w oczach. Zanurzyliśmy się w tępym, jednostajnym wysiłku rzadko przerywanym stęknięciami bolesnych potknięć, z którego obudziło nas nagłe odnalezienie się w pełnym słońcu na połaci stoku pokrytej powalonymi huraganem drzewami. Siedliśmy jak psy zadyszani na pniu i zwracając powoli pochylone zmęczeniem głowy w dolinę zamarliśmy z zachwytu i grozy. Po chwili poderwaliśmy się, ale też tylko na moment, bo zaraz przypadliśmy w siebie.
Pod nami szalała dalą panorama gór i dolin, widok wstrząsający, boleśnie przewalający się ponad zwykły, znany nam dotąd horyzont. Wybiegłe spojrzenie dal przygważdżała do powiek widnokręgu. Przepaść świata odbierała nam oddech, jej bezmiar wyciągał po nas rękę, porażał nogi głębią i wciągał w lot. Zachwiałem się i musiałem przyklęknąć, Juliusz bezwiednie uczynił to samo. Bezmiar: a więc nie tylko ogrom, bo wcięte między pasma wzgórz wsie i miasteczka leżały pod naszymi stopami „jak na dłoni“ i prawdopodobnie dlatego trzeba było oglądać je z mimowolnych klęczek, jak w modlitwie. Minęła dłuższa chwila zanim mogłem patrzeć bez obawy upadku. Wszystko było wielkie i małe zarazem. Falująca przestrzeń wtaczała się przez źrenice i groziła zmiażdżeniem, jednocześnie jednak łasiła się tym byciem „jak na dłoni“, takim do ściśnięcia dali w pięści, takim do połknięcia, do przełknięcia, do zmiękczenia śliną, takim do wypowiedzenia w słowie. W słowie, które powtarzałoby falistość krajobrazu. W słowie, które już uwierało, unosiło się językiem po grani, ale nie mogło się narodzić, nie przechodziło przez usta, było tak bardzo niewypowiedziane, choć jakby dopiero przed chwilą zapomniane.
Perspektywy kotłowały się i napinały ku sobie, a horyzont wcale nie był zamknięty górami, bo ponad nimi to nie były mgły, lecz jeszcze dalsze góry, a wyżej i dalej za nimi, w tym wklęsłym, jak dłoń właśnie, przestworze, siniały jeszcze odleglejsze wzgórza, i jeszcze jakieś wyżej ponad tymi jak mgły sinymi rozpuszczały się w błękicie. Na przekór kulistości Ziemi, im dalsze góry, tym wyżej pięły się w niebo.
Długo syciliśmy się dalą zanim mogliśmy — co było jak amen — stanąć swobodnie na wyprostowanych nogach.
Trzask łamanych gałęzi obrócił nasze głowy w kierunku zbocza. Tuż koło nas przebiegał jeleń. Gdy nas ujrzał, przystanął, wyciągnął szyję, beknął krótko i pobiegł dalej przeskakując wykroty. Ze stoku dmuchnęło jego ostrym zapachem. Kikiki! — wrzasnęła nad nami pustułka i poszybowała w dolinę. — Żmija! — zawtórował jej piskliwie Juliusz wskazując pod nogi i pobiegł w górę. Chociaż utykał na lewą nogę, biegł bardzo szybko. Zapadał niczym w przepaść w wykroty, ale wyskakiwał z nich jak wystrzelony z trampoliny i wzlatując nad wiatrołomami pędził dalej.
Nie poderwałem się do biegu, omdlały przestworem, a okrzyk „żmija“ nie wzbudził we mnie strachu, nawet nie zacząłem się za nią rozglądać w trawie, lecz obróciłem się znowu w kierunku doliny i patrzyłem już bez drżenia na zastygające fale Ziemi. Gdy znieruchomiały, wróciła pustułka i wydała znów swój wysoki okrzyk. Obejrzałem się w poszukiwaniu Juliusza, ale już go nie zobaczyłem. Zdążył widocznie przebiec otwartą przestrzeń wiatrołomu i zniknął w świerkowym lesie. Pobiegłem za nim.
Las stopniowo rozrzedzał się, świerki stawały się coraz mniejsze i niczym chorągwie miały gałęzie tylko z jednej strony. Biegłem jakby pozbawiony ciężaru, wzbijałem się w powietrze i szybowałem nad wykrotami długimi susami. Lecąc wysoko zrywałem z trzaskiem potrącane nieuważnie gałęzie, odbijałem się rękami od pni i koziołkując w powietrzu leciałem dalej, wzlatywałem ponad postrzępione świerki z rzadka tylko muskając ziemię krótkim odbiciem. Leciałem jakbym spadał w przepaść, ale pod górę, tylko pod górę i nie miałem wpływu na kierunek lotu. Siła ciążenia odwróciła swoje bieguny, błękit ściągał w swoje czerniejące otchłanie w kierunku szczytu góry i był w tym bezwzględny. Ciąłem lotem słoje powietrzne o różnej gęstości, temperaturze i zapachu, ich ostre granice uderzały mnie w twarz, zatykały oddech. Rozgarniałem je rękami, chroniąc się przed bolesnymi uderzeniami tych gęstych pływów powietrza w nozdrza. Machałem rękami i leciałem, frunąłem już teraz powyżej zieleni nad głębokim żlebem wypełnionym czarnymi skałami. Trawersem przez stromy rumosz skalny twardych horngnejsów w górę, w górę owiewałem w górę czarne skały w górę cwałując w górę nogami i rękami po przepastnie stromym stoku.
Och, uniesienie odbywało się bez skrzydeł dzięki przeniesieniu punktu ciężkości w górę, wysoko w górę, poza szczyty oddechu. Już rzęziłem w narastającej próżni, ale sprężystość mięśni w unoszeniu się nie słabła. Dopiero bliski omdlenia i zsiniały opadłem w miękką trawę na polanie pod rdzawą turnią. Dysząc raniłem sobie płuca jej ostrymi skałami, ale zaraz opływał rany opodal błyszczący srebrny staw. Jeszcze tylko zakrztusiłem się jaworem na środku polany, by wreszcie uspokojony przełknąć ciemniejący błękit w niebie i leżeć. Leżeć. Całkiem leżeć w strzępach osobnych, z których kapał pot. I słychać go było, jak spadał na źdźbła. Aż wysechł. I było cicho. I tylko szalały bezszelestnie pożary zachodu słońca, którego wielka tarcza staczała się pod stopami w dolinę. I jeszcze nie zapadła w ziemię, gdy między purpurę, w granat nabiegły srebrem gwiazdy i przychodziły porozumiewawczo na każde wezwanie wzroku.
A jakże, a jakże! I księżyc wypłynął znad turni do pełni i twardo oglądał jaworową polanę, która chlapnięta światłem natychmiast wypełniła się skałami i kamieniami, krzewami i gałęziami, trawiastymi fałdami, nawet gładki staw zmarszczył się poprzez oślepiające lśnienie. Cienie były bezpieczne, nikt się w nich nie ukrywał. Choć lekko drżały, nic się w nich nie poruszało. Choć były czarne, wyraźnie było widać, że nic nie zasłaniają.
Tak, tak, tak się zapatrzyłem w tym wyrazistym uspokojeniu, że nagle, niespodzianie przebudzona polana zaczęła się wypełniać ludźmi. To nie cienie się wydłużały, to nadchodzili ludzie, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, ubrani w stroje dziwne, powłóczyste, ale nie budzili strachu. Przyszli jak podmuch ciepła. I gwarząc powoli, rozścielali fruwające białe obrusy, zastawiali je mięsami, kiełbasami, chlebami wielkimi, brzęczały szkła, kielichy ozdobne i butle wymyślne, zapłonęły ogniska, a tuż koło mnie, na wyciągnięcie ręki zasiedli wokół szybko roznieconego ognia młodzieńcy w długich, czarnych kamizelach i bufiastych spodniach, a dziewczyny w białych bluzkach i amarantowych spódnicach zarzucając skraj obrusa na moje dłonie szybko zastawiły go jedzeniem i piciem i uśmiechając się podawały chłopcom napełnione puchary.
Wyciągnąłem dłonie spod lekkiego obrusa, poruszyły się półmiski z ociekającymi mięsami, zakołysała zdobiona złotem karafa z burgundem, buchnęły zapachy i zmieszały się z wonnym dymem kosówki. Strzelały w górę iskry, a pod nimi powoli narastał śpiew i śpiewali wszyscy. Śpiewali cicho, ale każdego można było usłyszeć z osobna, choć ich śpiew był razem ogromny, wielogłosowy po stawie i po ścianach turni. Śpiewali cicho i jakby od niechcenia, uśmiechając się do siebie i spoglądając sobie w oczy, będąc przy sobie, a ich śpiew razem był większy niż turnia i Góra nad nią i rozszerzał niebo jeszcze wysoko nad Górą. I gdy umilkli, było pięknie i oni byli piękni. I nie mogło być piękniej. Drżałem porażony chłodem piękna, ale nie było mi zimno. Siedziałem w trawie i patrzałem.
Jedli i rozmawiali. Tuż obok mnie jasno oświetlonego ogniem i nie zwracali na mnie uwagi. Byłem niewidzialny. A przecież widziałem wyraźnie. Widziałem silne dłonie mężczyzn z nożami i widelcami odkrawające kawałki mięs, widziałem ich twarze radosne, widziałem dziewczęta zadyszane radością, ta najpiękniejsza, podchodziła do mnie tak blisko, że mogłem dotknąć jej warg nabrzmiałych i otrzeć jej czoło z drobniutkich kropelek potu, czułem jej zapach i ciepło od niej bijące. Stanęła tuż przy mnie i zaśpiewała: Kâtü mes Ninka boit? Inne dziewczyny podjęły śpiew i odpowiedziały chórem: Ťelka mes Ninka boit. I wszyscy razem: Ťelka rici Wâpak kâ naimo kâ dwemo: Joz jis wilťe grüzna Zena; Nemüg ninka boit Joz nemüg ninka boit.
I znów zaśpiewała najpiękniejsza: Kâtü mes Zątik boit? Inne dziewczyny podbiegły do mnie, jakbym się dopiero teraz objawił, wzięły mnie za ręce do koła i odpowiedziały chórem: Strezik mes Zątik boit. I wszyscy razem śmiejąc się śpiewali: Strezik rici Wâpak kâ naimo kâ dwemo: Joz jis wilťe mole ťarl; Nemüg Zątik boit Joz nemüg Zątik boit. I dalej śpiewali tak i zapraszali mnie od grupy do grupy, częstowali mnie mięsiwem, winem i wołali: Teraz jesteś już prawdziwym Wierzcholcem. Jetz bist du der richtiger Wierzcholec [Wjeschholez] .

Wstęp i tłumaczenie: Andrzej Więckowski.


Obserwatorium

Jak powinno być w Kotlinie – obywatelskie utopie.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta ósma. 19 listopada 2009r. Udział wzięli: Jan Cirut, Paweł Kucharski, Alina Obidniak. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.

Sztuka wysoka na jeleniogórskiej prowincji.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta siódma. 22 października 2009r. Udział wzięli: Karol Maliszewski, Andrzej Saj. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.


Przewodnicy, ratownicy – żeby na teraźniejszych ścieżkach nie zgubić się w przyszłości.

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta szósta. 17 września 2009r. Udział wzięli: Maciej Abramowicz, Jerzy Pokój, Marek Staffa. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.



Przewodnicy i ratownicy

Najlepszy ratownik to dobry przewodnik. Tak przewodzić, by nie musieć ratować ― takie być może powinno być motto ludzi gór, ale przecież nie tylko gór, także polityków, żołnierzy, rodziców… Przewodzenie jest powinnością pionierów, saperów losu, po prostu doświadczonych, tych, którzy już przez tę innym nieznaną okolicę wielokrotnie przechodzili. Którzy znają już nagłe przepaście, ruchome piaski, ścieżki przez bagna, którzy przewidują gwałtowne przemiany pogody i wiedzą, jak z tych wszystkich opresji wyjść ciało, cało. Jak odgadnąć szczelinę w milczącym Sfinksie zagradzającym drogę litym labiryntem?
Domeną przewodników są krainy dwuznaczne: geograficzne i mityczne zarazem; ziemskie, ale jednocześnie baśniowe. Nic, co się w tych krainach materialnie przejawia, nie jest jednowymiarowe, nie jest tylko materialne, lecz jest od razu także i nierozdzielnie symboliczne. Kamienie są świadectwami kratofanii, opowiadają jako stronice geologii, ale też stronice zapisów kulturowych tysiące historii, a drzewa oczywiście nie są tylko wegetatywne, lecz są podmiotami: obdarzają mocą, biorą udział w dialogu, wskazują drogę i już tylko to wystarczy, że są drzewami wiadomości, chociaż niekoniecznie od razu wszelkich. Są drzewami wiadomości złej i dobrej drogi ― jako drzewa rozstajne, jako punkty rozpoznawcze, jako miejsca spotkań ― a to już wystarczy przecież, by być drzewem wiadomości o początkach etycznie złego i dobrego.
Drzewa z owocami są przecież bez żadnej przesady drzewami życia. Nie mogę z pełnym przekonaniem twierdzić, że zwykłe jabłonki niekoniecznie są drzewami Żywota Wiecznego, choć mogę odczuwać to jako pewną przesadę. Kwiat paproci, zioła leczące, przywracające życie, są i baśniowe i zarazem racjonalnie wiedzą o ziołolecznictwie, które jeszcze na racjonalnej ścieżce nie dotarło do kwiatu paproci, choć wskazówki są od dawna znane i tak proste: szukać, gdy dzień z nocą się równa. A nie wtedy, gdy noc z dniem.
Zwierzęta zamieszkujące terra incognita nie tylko są nietypowe dla zoologii, jak jednorożec czy pegaz, lecz są niezbywalną i precyzyjną metaforą psychologii przy typowej inicjacji erotycznej. Przewodnik zatem nie tylko prowadzi w przestrzeni fizycznej, lecz także semantycznej. Tyleż się wraz z podopiecznym fizycznie przemieszcza, co idąc odczytuje znaki wędrówki, czyta przestrzeń jak księgę.
Bo jak przedmioty materialne w domenie przewodników są zawsze symboliczne, tak na wyższym piętrze są nimi wydarzenia wędrówki. Homo stał się sapiens, bo był viator. Człowiek zaczął myśleć w czasie wędrówki, gdy stał się pielgrzymem. Wszelkie myślenie, najbardziej wyrafinowane w abstrakcji, nie jest niczym więcej niż kompetencją przestrzenną, odróżnianiem przedmiotów. Zasada wyłączonego środka, słynne tertium non datur, które jest kamieniem węgielnym myślenia, zostało odkryte podczas pierwszej wędrówki, kiedy chaotyczna zmienność przemieszczania się odnalazła się w logicznej formule, kiedy wędrówka stała się pielgrzymowaniem, czyli refleksją. Skoro zatem droga jest myśleniem, to jakżeby mogła być tylko udeptaną linią, koleiną. Nawet jako taka jest przecież metaforą. Najzwyklejsze udeptanie staje się symboliczne, już jest tradycją. A nowa droga, jeszcze nie udeptana? ― już jest indywidualizmem, być może drogą naprzód, postępem, a może na manowce, czyli wstecz. Literalna droga naprzód, najbardziej pospolicie pojęta, już jest ogromną metaforą. Nawet bez wiedzy po niej zdążającego staje się tao. Być może przez ignorancję jeszcze nie odczytywanym, ale przecież już znakiem losu, już znaczeniem, już sensem, czekającym na lekturę pod okiem przewodnika, czyli nauczyciela na wycieczce, który na pewno się pojawi i pokaże dotąd nie odczytany, ukryty w ignorancji, albo ukryty w przyzwyczajeniu, zakopany w tradycji sens. Każda najmarniejsza nawet droga, najzwyklejsza ścieżka przez zaśmiecone parki i lasy w Jeleniej Górze i wokół tego miasta, jest zubożałą krewną Drogi Mlecznej, którą głupota pozbawiła bogactwa znaczeń.
Zwrócenie uwagi na myślenie jako na odwzorowaną w umyśle wędrówkę uzmysławia nam, że przewodnik jest nieunikniony, że musi się pojawić, bo ludzkie sieroctwo w wędrówce nie jest przecież kompletne. Jeśli ktoś będzie się upierał, że Bóg nam w niej nie towarzyszy, to idą z nami, przed nami inni ludzie. Czy sami nam się narzucą, czy narzucą ich nam instytucje, czy też my ich sami nieraz wbrew ich woli wybierzemy. Stado ludzkie musi mieć pasterza na każdym piętrze egzystencji. Od nauki alfabetu kulturowego w systemie oświaty, od zachowań ławicowo uzgadnianych w modzie (pop-kultura), poprzez światopoglądy polityczne i ideowe, aż po religijne poglądy wokół spraw ostatecznych, od urodzin do śmierci mamy małych, średnich, dużych i wielkich przewodników. Towarzyszą nam zawsze.
Warto tutaj wskazać, że w potężnym narodzie naszych zachodnich sąsiadów, słynnych kulturą i nauką, sławnych siłą społeczną, gęstością związków międzyludzkich, słowo przewodnik, Führer, ma i miało znacznie szersze i znacznie głębsze zastosowanie niż w kulturze naszej, znacznie mniej uspołecznionej. Oczywiście najbardziej zgubny przykład szatańskiego przewodnika przysłania pozytywną wykładnię tego pojęcia w niemieckiej kulturze, ale przecież i on pokazuje, jaką potężną mocą obdarzony być może przewodnik. Dzisiaj także używa się w niemczyźnie słowa Führer, ale na ogół w złożeniach, z określeniem, na przykład Spielführer, kapitan drużyny sportowej, rzadko natomiast bez przymiotnika, bo byłoby to wtedy odwołanie do tej niesłychanej przeszłości.
Hermes był patronem dróg, opiekunem wędrowców, przewodnikiem żywych i umarłych, przewodnikiem dusz jako Psychopompos, pośrednikiem między dwoma światami. I to jest jego największa rola w dziedzinie, którą nazwiemy drogą nad największą przepaścią, z jednego brzegu na drugi brzeg. Wędrowniczość poza granice tego świata to cecha każdego przewodnika, tylko najczęściej poza granicami tego świata jest inna górska dolina, inne góry, inny kraj. Ale pamiętać należy o tym, że w każdym, najpospolitszym nawet przewodniku, drzemie rola boskiego posłańca, angelosa, towarzysza w podniebnych i podziemnych wędrówkach. Jasne jest to w przypadku przewodnika w górach wysokich, prowadzącego po turniach. Wiedziony przez przewodnika, wiedziony tęsknotą za przeżyciami granicznymi, gdzie egzystencja jest pierwotnie naga i pozbawiona zasłon kultury, składa na przewodniku więcej niż zaufanie, bo zaufanie krańcowe, na życie i śmierć, w codzienności współczesnego świata raczej nie pojawiające się wcale.
Mojżesz jest przykładem potęgi przewodniczej roli wobec całego narodu. Wiódł Żydów przez pustynię tak długo, aż droga zawinęła się na szpule Tory i tak długo nie wprowadzał ich do Ziemi Obiecanej, aż Tora się w ludziach ugruntowała, aż ujął naród w zakon. To ważny moment w każdej czynności przewodnika, prowadzenia przez znaczenia przestrzeni, w przypadku pustyni Mojżesza bogactwo nieobecności fizycznej wskazywało wprost na bogactwo duchowego obcowania z Bogiem. Najważniejsze w wędrówce nie są piękne krajobrazy, tylko odczytywanie znaczeń drogi, nawet jeśli najczęściej jest tylko odczytywaniem znaków na drodze; najważniejsze jest przeprowadzanie przez okolicę jak poprzez księgę, nawet jeśli księga staje się książeczką, broszurką… to nie jest kwestia piękna okolicy, jest to przede wszystkim kwestia klasy przewodnika.
Na tej ziemi, w Karkonoszach i Izerach, Związek Przewodników i Ratowników, Riesengebirgeverein, zrodził się na glebie kultywowanej przez ruch Fryderyka Ludwika Jahna, który był dziwnym dla perspektywy naszej kultury melanżem gimnastyki, turystyki, krajoznawstwa i nacjonalizmu. Był jednym z fundamentalnych ruchów składających się na volkizm.
Volkizm w rzeczy samej jest zjawiskiem wyłącznie niemieckim i kolebkę oraz kindersztubę swą miał w romantyzmie, emocjonalnym nad wyraz i dumnym okresie dojrzewania niemieckiego ducha chcącego połączyć się z Kosmosem, źródłem jego siły. Podczas wojny wyzwoleńczej z Napoleonem volkizm dzięki Jahnowi, Arndtowi i Fichtemu zaczął nabierać cech bohaterskich, a po Kongresie Wiedeńskim, który paradoksalnie zakończył proces ujarzmiania Niemiec zapoczątkowany przez Napoleona, stał się przystanią dla niezaspokojonych aspiracji narodowych. Przy tym wszystkim ani przez chwilę Volk nie przestawał być pośrednikiem między człowiekiem i „wyższą rzeczywistością”, naczyniem dla siły witalnej płynącej z Kosmosu, w którym dopiero jednostka mogła gasić swoje pragnienie. Był idealnym i transcendentalnym zjednoczeniem poza współczesną rzeczywistością.
Już wtedy ta trójca — człowiek, Volk i Kosmos — funkcjonowała na zasadzie synergii cementującej uczucia wspólnoty narodowej. By się jednak ta idealna, pozaświatowa trójca mogła w pełni realizować w materii, brakowało wszelako czwartego elementu i tym stała się natychmiast natura, dla romantyków oczywiście ożywiona, przepełniona siłami witalnymi, współgrająca z ludzkimi emocjami, łącząca dusze — przyrody i ludzką. Indywiduum mogło więc zespalać się duchowo z naturą, a harmonią z tego zespolenia powstałą, pojedynczym akordem, wzbogacać symfoniczną wspólnotę Volku, przeżywaną emocjonalnie przez każdego uczestnika w zachwycie nad bogactwem współbrzmienia i wspaniałym dramatyzmem wynikania oraz łączenia się tematów we wszystko obejmującej harmonii. To pragnienie współuczestnictwa w orkiestrze i chórze, głód jednoczącej harmonii, stał u samych źródeł volkizmu.
Aliści żeby nikt nie fałszował i nie psuł piękna współbrzmienia, trzeba było ograniczeń, dyscypliny, czyli metrum i tym stał się krajobraz. Ale nie jakiś zwykły, tylko głęboko uduchowiony, pełen nastrojów i emocji Kulturlandschaft. Jest to pojęcie, które nie ma w języku polskim odpowiednika nie tylko dlatego, że „krajobraz kulturowy” nie jest dobrym jego tłumaczeniem, ale przede wszystkim dlatego, że naszej tradycji brakuje szerszych kontekstów do wytłumaczenia treści tego pojęcia. Więc nie jest to oczywiście natura w całości, tylko w ramach, ograniczona regionalnie i mająca takie specyficzne cechy, które są znane członkom Volku, bo są stworzone ich pracą-sztuką, bądź też są przez nich pojęte w wyniku długotrwałego duchowego obcowania (złe słowo!), swojowania z danym krajobrazem, odkryte w emocjonalnym akcie współistnienia. Rzecz jasna te specyficzne cechy krajobrazu, które łączą członków Volku, są obce dla nie członków. Są obce obcym. Czyli tym, którzy fałszują w chórze współistnienia w krajobrazie, w Kulturlandschaft.
Propagowano ideę, że historyczne korzenie Volku są integralną częścią przyrody. Jasne staje się więc teraz, że nie fałszować w symfonii wspólnoty, to znaczy być zakorzenionym — i oto dotarliśmy do następnego ważnego pojęcia volkizmu, przywoływanego na każdym kroku przez myślicieli tego kierunku. Dopiero zakorzenienie nadawało sens volkistowskiemu łańcuchowi istnienia. Brak korzeni oznaczał brak sił życiowych, więcej nawet — brak duszy. Brak korzeni był śmiercią człowieczeństwa. Dopiero zakorzenienie stwarzało człowieczeństwo, bo dawało możliwość uczestnictwa w krajobrazie, poprzez krajobraz w Volku, a poprzez Volk w siłach witalnych Kosmosu. Od zakorzenienia poszczególnego członka Volku niedaleko do historii, która jest zakorzenieniem Volku, pradawnością czyli zawszością Volku w jego naturalnym krajobrazie, wypełnionym także historycznymi czynami.
Więc jednostka musiała być członkiem Volku i nie była to kwestia żadnego widzimisię, czy jakiegoś z racji wypływającego wyboru, lecz jednoznaczna i zasadnicza sprawa życia, jak tlen i woda. Volk był zatem nie tylko hipersocjalną wspólnotą, lecz także biologicznym warunkiem istnienia. Wspólnotą, która dawała życie i jednocześnie dostarczała swych narzędzi na użytek duchowego rozwoju jednostki. Poprzez Volk jednostka więcej mogła poznać, doświadczyć, doznać. Volk przeradzał się w uwewnętrzniającej go jednostce w dodatkowy narząd intelektualno-emocjonalny. Umożliwiał uczestnictwo w organizmie wykraczającym poza ramy indywidualnej osobowości, mającym bardziej bezpośredni kontakt z Kosmosem. Dawał poczucie uczestnictwa w symfonii Uniwersum.
To jest grunt ideowy przeszłości Riesengebirgeverein. Bez zmierzenia się z tym ideowym dziedzictwem gimnastyczno-turystyczno-krajoznawczo-nacjonalisytcznym nie zrozumiemy ani niemieckiej przeszłości, ani niemieckiej skuteczności kulturowej, zarówno w wymiarze materialnym, jak i sprawczym, duchowym. No i teraz my, na tym dziedzictwie.

Andrzej Więckowski



ODRA - wrzesień 2009

Konrad Przezdzięk - LOKALNY ŚWIAT OBSERWATORIUM.

Życie artystyczne w Kotlinie, Kotlina w sztuce. Czego nie znajdują u nas artyści?

Obserwatorium Karkonoskie - odsłona dwudziesta piąta. 10 czerwca 2009r. Udział wzięli: Janina Hobgarska, Paweł Mikołaj Krzaczkowski, Henryk Waniek. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.