wtorek, 27 lipca 2010

Tożsamość miejsca.


Obserwatorium Karkonoskie - odsłona piąta. 16 listopada 2007r. Udział wzięli: Henryk Waniek, Andrzej Paczos, Henryk Dumin. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.





Tożsamość miejsca

Tożsamość jest jednością wielości, bądź jednością jednej rzeczy pojmowanej jako wielość, gdy na przykład mówimy, że rzecz jest identyczna sama z sobą, bo ta sama rzecz jest pojmowana jako co najmniej dwie. Więc tożsamość jest taką bądź inną, ale zawsze jednością wielości.
Czym zatem byłaby tożsamość miejsca? Miejsce bowiem ujmowane jest jako niezmienne. Wszystko się zmienia, wszystko jest w ruchu, tylko miejsce — nie. Zmiana i ruch przepływają przez miejsce jakby go nie naruszając. Nawet tektoniczne kataklizmy nie zmieniają miejsca. Stojąc na górze możemy powiedzieć: w tym miejscu kiedyś była dolina. I przecież zawsze tak mówimy: w tym miejscu kiedyś było tak a tak. W tym samym miejscu, ale całkiem inaczej, dramatycznie inaczej, tragicznie inaczej.
Wędrowne ptaki wracają w to samo miejsce. Wszyscy bez wyjątku Odyseusze zawsze wracają do tej samej Itaki, gdziekolwiek by była — zawsze w tym samym miejscu. Odyseusze i węgorze z rzeczek w Kotlinie Jeleniogórskiej do Morza Sargassowego. Miejsce więc jest tożsame źródłowo. Jego aksjomatycznym określeniem jest tożsamość. Tożsamość miejsca to wyrażenie w istocie tautologiczne.
Ale przecież nie chodzi nam o miejsce jako takie, tożsame z sobą, bo pozbawione wewnętrznych określeń, puste, bez istnienia, lecz o to, co w tym miejscu jak na stałym ekranie się zmienia. Wtedy pytając o tożsamość miejsca pytamy o jedność tych wielu zmieniających się rzeczy w tym niezmiennym miejscu. Miejsce byłoby więc dla tych rzeczy ekranem, tłem, ramą, wszystkim tym razem i jednocześnie też czymś wobec nich aktywnym, a nie tylko zewnętrznym i obojętnym.
Miejsce jest zawsze i wszędzie miejscem objawienia.
To miejsce, Kotlina Jeleniogórska, jest szczególne, bo opustoszałe. Nie zmienił tego fakt osiedlenia się tu polskiej ludności. Polska ludność osiedliła się tu w miejscu opustoszałym. To miejsce po osiedleniu się tu polskiej ludności nadal pozostało opustoszałe i mimo upływu czasu, dojrzewa tu czwarte-piąte pokolenie Polaków, jest to nadal, choć w sposób coraz mniej wyraźny, miejsce opustoszałe.
Urodziłem się we Wrocławiu i wychowywałem się w ruinach. Chodziłem do szkoły podstawowej ścieżką wśród ruin. Na samotnych ścianach wisiały jeszcze nieraz na wysokich piętrach obrazy, muszle klozetowe, spłuczki, umywalki i chwiały się na wietrze maszynki gazowe grożąc urwaniem się z nadszarpniętej rury. Z ruin zjeżdżaliśmy na sankach, w ruinach znajdowaliśmy nasze zabawki: monety, guziki, klasery ze znaczkami, książki, czasopisma, płyty gramofonowe, sztućce, naczynia, amunicję do broni lekkiej i ciężkiej. Wszystkie rzeczy były poniemieckie. Te w domu, jak meble i sprzęty codziennego użytku, i te szczątki w ruinach. Wszystkie były tajemnicze, tajemniczo pachniały i miały tajemnicze napisy, które straszyły niczym nietoperze szwabachą. Wszystkie były nabrzmiałe groźnym nadmiarem materii, kunsztu, patyną nałożoną przez obcych, nieznanych, poprzednich użytkowników. Do liceum chodziłem między ruinami. Tu i ówdzie pospadały już z samotnych ścian obrazy, spłuczki i umywalki, na ścieżce wśród ruin można było spotkać tu i ówdzie inwalidę powojennego, który stracił zdrowie i kończyny uderzony spadającą muszlą klozetową, walącą się ścianą, wybuchającym niewybuchem. Na uniwersytet chodziłem wśród ruin. Mój urodzony we Wrocławiu syn chodził do przedszkola i szkoły podstawowej wśród ruin. Potem emigrowaliśmy. Przypadkowo do Niemiec, do Berlina, urbanistycznie swojskiego, ojczystego.
Jako syn gruźlika sporą część dzieciństwa spędziłem w prewentoriach w Kotlinie Jeleniogórskiej. Nie było tu ruin, ale i tak było swojsko, poniemiecko. Tutaj też wszystko pachniało tajemniczo spod lizolu i pasty do podłogi. Tutaj też Salz i Pfeffer, groźne nietoperze szwabachy zrywały się z tabliczek na sprzętach kuchennych i przelatywały przez sny dziecięcej samotności.
Czy ruiny, czy nienaruszone domy — swojskości krainy mojego dzieciństwa i młodości ta różnica nie dzieliła. Nienaruszone domy zresztą też popadły w ruinę, bo były opustoszałe, choć zamieszkałe. Opuszczenie było tej krainy najważniejszą cechą.
Dlaczego było to opuszczenie — i jest nadal — takie widoczne, dlaczego nie zostało przesłonięte zasiedleniem, zamieszkaniem. Odpowiedzi są i proste, i skomplikowane. Szukamy ich tutaj także, na każdym spotkaniu Obserwatorium Karkonoskiego. Mówimy w różny sposób o tym, że kraj nasycony cywilizacyjnie zasiedlili ludzie z krain cywilizacyjnie pustynnych, z krain różnych i dalekich wymieszani jak pył przez wiatr historii i jak kurzawa nie związani w stały sedyment, bo grawitacja nowej religii, zwycięskiego komunizmu, choć represyjna, była księżycowa, unoszącym się pyłom nie przeciwstawna. Źe ta nowa religia degenerowała nas społecznie, cywilizacyjnie i kulturowo, a stara wiara katolicka chroniła nas wprawdzie przed sowietyzmem, krzewiła — jak często w historii — nasze dążenie do wolnej odrębności, ale jednocześnie jak zawsze imperialnie anektowała i wolność i odrębność, zakuwając je w kajdany parafiańszczyzny i ciemnogrodu.
To dobrze, że znajdujemy ciągle inne warianty tych odpowiedzi. To źle, że nieraz słyszy się zniecierpliwione pomruki, że to już było wielokrotnie mówione, że to wiemy. Może i wiemy, ale nic z tym zrobić nie umiemy! Więc powtarzajmy te pozornie znane prawdy często, z uporem, jak młot uderzajmy w to samo miejsce, aż ta rzekoma wiedza stanie się umiejętnością. Prostą, naturalną wykonawczością. Samoorganizacją. Powiadam: powtarzajmy zatem!
Janusz Rudnicki, polski pisarz mieszkający w Hamburgu, opowiadał mi o rozmowie z Niemcem w pociągu. Gdy doszło już do pewnej poufności, Niemiec powiedział, że oni, Niemcy nazywają pogardliwie Polaków: Polacken. A jak — zapytał — Polacy nazywają pogardliwie Niemców? Rudnicki odpowiedział, że normalnie. Niemcy. Oficjalna nazwa jest pogardliwa o wiele bardziej, niż infantylne: Szwaby, Szkopy. Zrozumienie stanu umysłu, który zrodził taką nazwę sąsiedniego narodu przybliża nas do rozumienia tego, co teraz tutaj.
Henryk Waniek często w swoich książkach powtarza, że ta kraina, po której chodzimy, w której mieszkamy, jest straszliwie nieodczytana. Tak bardzo nieodczytana, że nawet nie wiadomo, od kiedy. Czy od 60 lat, czy od dwustu. A może jeszcze dłużej. Nieliczni wiedzą, że jest ona palimpsestem, który wyje z tęsknoty bycia rozszyfrowywanym. Jeśli spłaszczyłem myśl, niech mi Henryk wybaczy. Jest z tą krainą trochę tak, jak z kartami księgi używanymi do zawijania śledzi. Skoro nie jest czytana nawet ta historia, którą widać, jeszcze namacalna, to już tragicznie, bo nieodwracalnie zatraca się historia subtelniejsza, wzięta z pokoleniowego przekazu i ta najsubtelniejsza, ukryta na dnie wzorów przeżywania i postępowania, historia świętej przestrzeni i świętego czasu.
Odczytać tę krainę znaczyłoby w fundamentalnym sensie (w tym sensie, który zaczyna się w dolinach i kończy się pod górę jak się pastwiska kończą) — zrozumieć, jaka spoistość społeczna umożliwiła ten rodzaj udomowienia tego dookolnego krajobrazu. Jak wiedza, która pewnie wskutek grawitacji Ducha Świętego spłynęła ze szczytów zabierając wiedzę stoków nad brzeg potoku, stała się umiejętnością budowy wsi, domu, miasta. Stała się umiejętnością. Prostą naturalną wykonawczością. Samoorganizacją. Idąc w górę, zostawiając za sobą pastwiska, rozpościera się krajobraz historii przekazywanej przez anioły ekosystemów, przez genetykę kultury, a na graniach, na szczytach, tam najpewniej można spotkać Hermesa, posłańca, o którym właściwie Henryk Waniek bez przerwy pisze, w każdej swojej bez wyjątku książce, i o którym nam dzisiaj także coś zasugeruje i przez niedopowiedzenie, przemilczenie zawiesi w nasłuchiwaniu. O którym nas zawiesi w nasłuchiwaniu. Skoro już tak ekwilibrystycznie się zapętliłem, niech mówi sam Henryk Waniek.

Andrzej Więckowski



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz