Obserwatorium Karkonoskie - odsłona trzydziesta piąta. 24 czerwca 2010r. Udział wzięli: Jan Cirut oraz Konrad Przezdzięk. Wstęp i prowadzenie: Andrzej Więckowski.
Już do końca życia zostałem pod wrażeniem tamtej wędrówki w Karkonosze i biesiady w Jaworowej Dolinie. Często i zupełnie niespodziewanie, bez żadnego związku z okolicznościami, po prostu nagle przypominałem sobie tamtą majówkę, a zwłaszcza te pierwsze jej chwile, kiedy biesiadnicy mnie nie zauważali mimo mojej nie ukrywanej obecności na odległość ręki. Niewidzialność moja wtedy, jej silne wrażenie, pamięć moja przez całe życie przywoływała często, bardzo często i nie pytając mnie wcale o zdanie, jakby wbrew mojej woli. Naprawdę nie było żadnego powodu, by tak natrętnie wspominać tamte obrazy. Bo cóż takiego właściwie się wtedy wydarzyło? Wycieczka w góry była wprawdzie skrajnie wyczerpująca, a spojrzenia w dolinę rabowały oddech wspaniałością perspektywy, ale przecież bywałem w Alpach i przeżywałem bardziej dramatyczne wycieczki i większe perspektywy, trwogą obejmowały mnie dalsze dale. Spotkałem nieoczekiwanie na samej grani dziwnych biesiadników, którzy nocą ucztowali tańcząc i śpiewając w jakimś dialekcie słowiańskim, ale przecież także mówili śląską, miejscową niemczyzną, byli zatem ludźmi stąd, z tej ziemi, którzy być może pielęgnowali swoje pradawne słowiańskie pochodzenie, a może byli to polscy robotnicy najemni, którzy świętowali z jakiejś dla siebie ważnej okazji. Jednym słowem można było na to zdarzenie patrzeć ze zwykłej perspektywy i traktować je jako coś najzupełniej naturalnego. Jako coś zdarzającego się może nie na co dzień, ale często, tak często jak biesiady na trawie, jak wszelkiego rodzaju ludowe świętowanie, które chrześcijańskie jest na wierzchu, ale pod spodem archaiczne i pogańskie. Wspominam bowiem te tańce zapamiętałe, które wprawdzie nie były orgiastyczne, ale orgię na myśl przywodziły. Chodzi mi też o śpiewy, które w uporczywym powtarzaniu krótkich fraz wprowadzały w trans i zapamiętanie, nie gasiły jednak świadomości. Można powiedzieć wszakże, że ludowe świętowanie ani przez to, że odbywa się na trawie, ani przez to że zachowało archaiczne i pogańskie treści nie jest niczym niezwykłym, ale świętowanie na wysokiej grani górskiej wzbudza co najmniej zdziwienie. Otóż wcale dziwić nie musi, gdy wiemy, a wiemy dobrze i jeszcze tu i ówdzie ślady tego widzimy, nie mówiąc o budach pasterskich, czy wręcz o skupiskach tych bud, że w Karkonoszach Wojna Trzydziestoletnia wypędziła ludzi z miast i wsi w dolinach wysoko w góry, gdzie chronili się przed mordem i grabieżą najróżniejszych wojsk, które w zdziczeniu i okrucieństwie nie miały sobie równych w historii. Mieszkańcy dolin Karkonoskich od XVII stulecia żyli blisko grani głównego masywu, zatem i ten fakt przemawia za traktowaniem mojej przygody jako zdarzenia ciekawego, ale nie tajemniczego przecież. Biorąc to wszystko pod uwagę rozsądek i rozum podpowiadają, że żadnej tajemnicy w moim spotkaniu z Wierzcholcami nie było. Czym jednak wytłumaczyć fakt, że gdy pytałem o nich, nikt nie potrafił nic o nich bliższego powiedzieć, a większość nagabywanych twierdziła, że słyszy o nich pierwszy raz z moich ust. Przy czym to niezłomne zapewnienie, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust zawsze odbywało się w pewien stały, niezmienny sposób, niezależnie od tego, czy odpowiadał stary czy młody, kobieta czy mężczyzna ― mianowicie z ironicznym uśmieszkiem, w którym było jakby porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Inni zastanawiali się, szukali w pamięci wiadomości o Wierzcholcach, bądź szukali w księgach różnych. Przypominali sobie słabo, ale nie byli pewni, albo nie byli pewni, czy coś o nich wiedzą. Natomiast ci z ironicznym uśmiechem odpowiadali natychmiast, jakby byli przygotowani, jakby czekali już z taką właśnie gotową i zawsze taką samą odpowiedzią, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust. Z moich ust, te moje usta w ich odpowiedziach nabrzmiewały jakoś i wilgotniały, że zawsze musiałem je ocierać z wilgoci, nie wiadomo czy ze śliny czy też z krwi po mimowolnym przygryzieniu wargi. Te gwałtowne i nie dające się uniknąć ocieranie ust jest takim maniakalnym objawem czegoś dziwnego, bo przecież nigdy w żadnych okolicznościach nie miałem skłonności do maniakalnych odruchów, a w tym przypadku, jakby mnie ktoś zaczarował. Jest też cały szereg innych wydarzeń co najmniej dziwnych, choć wytłumaczenie ich dziwności jest zaiste trudne, gdyż zawsze są to wydarzenia na granicy normalności. Są one tyleż normalne, co tajemnicze. Dzieją się na grani, cha cha cha, rzeczywistości. Oto na przykład wsiadam w Kowarach do dyliżansu, gdy nagle czymś zaniepokojone konie ruszają nieoczekiwanie, gdy ja nachylam się po sakwę podróżną z głową pod tylnym kołem. Szybko i z mocą, choć jakoś dziwnie miękko i delikatnie przyciąga mnie do siebie blondyn o jasnoniebieskich oczach i w jakimś trudnym do określenia stroju. Stawia mnie przed sobą i uśmiecha się lekko ironicznie, a ja zamiast mu podziękować za uratowanie życia, a co najmniej zdrowia, muszę ocierać maniakalnie usta, na co on wybucha dźwięcznym śmiechem i kłaniając się odchodzi. Gdy pozbierałem się z zażenowania oraz fizycznej dezorientacji i rozglądam się za nim, już go nie ma. Kto to był, pytam poczmistrza, a to ktoś miejscowy, odpowiada, zawsze przynosi i odbiera listy. No i co w tym dziwnego, zapytałby każdy człowiek kierujący się zdrowym rozsądkiem. Zdarza się przecież, że ktoś ratuje ci życie. No pewnie, ma w sobie taki ktoś coś z anioła stróża, ale przecież to nic dziwnego, że w stanie skrajnej emocji wywołanej zagrożeniem śmiertelnym ludzie i sprawy wyglądają nieco inaczej. W stanie silnego wzburzenia ten jasnooki blondyn mógłby nawet mieć skrzydła. Ach, ale przecież nie o to chodzi, rzecz w tym aliści, że on się tak uśmiechał, właśnie tak: lekko ironicznie i porozumiewawczo. Nie był akcją ratowania mnie w najmniejszym stopniu zaskoczony, w żaden sposób ta akcja nań nie wpłynęła, nie był ani zadyszany, ani poczerwieniały z wysiłku, ani wyraz twarzy nie odpowiadał dramatycznym okolicznościom: od razu miał ten uśmiech na twarzy! Innym razem dokonywałem poważnej transakcji w banku w Jeleniej Górze, gdy na ulicy przed bankiem wybuchła głośna awantura między dwoma młodymi osobnikami, którzy wyzywając się od oszustów tarmosili się za odzienie i bokobrody. Tłumek zebrał się wokoło i nuże podjudzać koguty. Zaprzestaliśmy z oficjalistą formalności i poczęliśmy siłą rzeczy patrzeć na to nieprzystojne widowisko, które nabierało temperatury. W pewnym momencie sczepieni przeciwnicy zatoczyli się na szybę dużego okna banku i zbiwszy ją znaleźli się w kantorze, gdzie okładając się pięściami czynili ogromne spustoszenia w sprzęcie i papierach. Potoczyli się pod moje nogi i tu stała się rzecz najdziwniejsza: spojrzeli na mnie obaj jednocześnie, uśmiechali się ― tak, tak właśnie ― uśmiechali się obaj ironicznie, żadnych śladów bójki na twarzy i tak patrząc na mnie krzyczeli: oszustwo, oszustwo, oszustwo, po czym wstali i spokojnie wyszli z banku. Gdy chwilę później przybiegli policjanci, nie było po nich śladu, a ja ocierałem maniakalnie usta. Właśnie, wycierałem maniakalnie usta. Przysiadłem na krześle i długo nie mogłem zebrać sił i wrażeń. Oczywiście nie było mowy o zakończeniu formalności. Umówiłem się z oficjalistą za tydzień i gdy za tydzień przyjechałem do Jeleniej Góry miasto wrzało od plotek na temat upadku banku, w którym miałem przeprowadzić transakcję. Gdybym ją przeprowadził, straciłbym bardzo wiele, być może więcej niż miałem. Bankier miał upodobanie we wrocławskich, drezdeńskich i berlińskich diwach operetkowych i tak się zapamiętał w miłości do sopranistek, że stracił majątek, co skwitował krótko i dosadnie, wieszając się we wrocławskim hotelu. No i co? Jak to potraktować? Może mi się przywidziało, że ci okładający się pięściami młodzieńcy tylko markowali bójkę? Może mi się przywidziało, że się do mnie ironicznie uśmiechali? Może. I rzecz jasna ich okrzyki, oszustwo, oszustwo, to był przypadek. Niech i tak będzie, niech to był przypadek. Ale w zdarzeniu, którego byłem uczestnikiem kilka miesięcy później, to nie był przypadek, to nie mógł być przypadek, niech to diabli, to na pewno nie był przypadek. Posłuchajcie: udałem się pewnego ranka na przejażdżkę konną z panią M. Była piękna pogoda, słonecznie, ale niezbyt upalnie, konie szły ochoczo. Na potokiem Malina zsiedliśmy z koni na przestronnej łące kolorowej od kwiatów. Śnieżka podcięta Kotłem Łomniczki pięła się horngnejsami w górę i sterczała w promieniach wczesnego słońca. Pani M. zbliżyła się do mnie i uderzając pejczem po sukni powiedziała: Mój drogi Józefie, dlaczego jest pan u nas tak rzadkim gościem, przecież wie pan, jak go lubię…
I co? Może te wszystkie wydarzenia to przypadki, nie ma w nich nic tajemniczego, wszystko da się wytłumaczyć w granicach zdrowego rozsądku? Przyznaję, że dla osoby postronnej, znającej tylko zewnętrzne akty tych wydarzeń, wszystko wydawać się może normalne, a te tylko przeze mnie zaobserwowane uśmiechy ironiczne, te porozumiewawcze uniesienia brwi i prawie mrugnięcia to mogą być tylko moje urojenia, tak jak i jakąś naturalną przyczyną można by wytłumaczyć te moje ocieranie ust, które zresztą tylko w Karkonoszach mi się przytrafia. No cóż, znacie mnie panowie jako człowieka mocno stąpającego po ziemi, jako sceptycznego realistę, który mistycyzm w trywialnym sensie tego słowa traktuje może nie z pogardą, ale z zakłopotaniem. Znacie mnie panowie jako człowieka myśli pozytywnej, teorii skierowanej ku działaniu. Znacie mnie panowie nie tylko jako pisarza, lecz również jako badacza przyrody, który sprawdza w eksperymencie swoje domniemania na temat praw naturalnych. I tu nagle wynurzam się panom jako człowiek, który został naznaczony przez tajemniczy słowiański lud Wierzcholców. Lud, który ze mną utrzymuje jednostronny dyskretny kontakt, pomagając mi i ratując mnie we wszelkiej potrzebie, radząc mi pośrednio poprzez towarzyszące zjawiska, które są jasnymi po rozwiązaniu znakami. Muszę panom powiedzieć, że rozumiem doskonale, iż mogę być otoczony podejrzeniem trywialnego mistycyzmu. Ale tylko i wyłącznie w przypadku spraw związanych z Wierzcholcami i Karkonoszami. Tylko w tym przypadku można mnie podejrzewać, że widzę rzeczy, których nie ma, że tylko wmawiam sobie, że istnieją. Sobie, bo nigdy nikomu o nich nie mówiłem, bo po raz pierwszy dzisiaj o tych sprawach właśnie panom, jako moim przyjaciołom, mówię. Jeśli natomiast istnieją one tylko w moim umyśle, a jest to także jakiś rodzaj istnienia i nikt nie może z pewnością powiedzieć, że jest to rodzaj istnienia godny wzgardy, bo cóż byśmy z ideami robili, my hodowcy myśli jako praktycznej trzody, którą rozmnażamy ku pokrzepieniu żołądków, jeśli natomiast ― powtarzam ― istnieją one tylko w moim umyśle, to istnieją mocniej niż ślady jakiejś innej niezaprzeczalnej rzeczywistości. A najmocniej żyje we mnie wspomnienie tego, że byłem podczas uczty Wierzcholców przez długie chwile niewidzialny. Że patrzyłem na wszystko, że byłem wśród nich i byłem niewidzialny. Niewidzialny.
Już do końca życia zostałem pod wrażeniem tamtej wędrówki w Karkonosze i biesiady w Jaworowej Dolinie. Często i zupełnie niespodziewanie, bez żadnego związku z okolicznościami, po prostu nagle przypominałem sobie tamtą majówkę, a zwłaszcza te pierwsze jej chwile, kiedy biesiadnicy mnie nie zauważali mimo mojej nie ukrywanej obecności na odległość ręki. Niewidzialność moja wtedy, jej silne wrażenie, pamięć moja przez całe życie przywoływała często, bardzo często i nie pytając mnie wcale o zdanie, jakby wbrew mojej woli. Naprawdę nie było żadnego powodu, by tak natrętnie wspominać tamte obrazy. Bo cóż takiego właściwie się wtedy wydarzyło? Wycieczka w góry była wprawdzie skrajnie wyczerpująca, a spojrzenia w dolinę rabowały oddech wspaniałością perspektywy, ale przecież bywałem w Alpach i przeżywałem bardziej dramatyczne wycieczki i większe perspektywy, trwogą obejmowały mnie dalsze dale. Spotkałem nieoczekiwanie na samej grani dziwnych biesiadników, którzy nocą ucztowali tańcząc i śpiewając w jakimś dialekcie słowiańskim, ale przecież także mówili śląską, miejscową niemczyzną, byli zatem ludźmi stąd, z tej ziemi, którzy być może pielęgnowali swoje pradawne słowiańskie pochodzenie, a może byli to polscy robotnicy najemni, którzy świętowali z jakiejś dla siebie ważnej okazji. Jednym słowem można było na to zdarzenie patrzeć ze zwykłej perspektywy i traktować je jako coś najzupełniej naturalnego. Jako coś zdarzającego się może nie na co dzień, ale często, tak często jak biesiady na trawie, jak wszelkiego rodzaju ludowe świętowanie, które chrześcijańskie jest na wierzchu, ale pod spodem archaiczne i pogańskie. Wspominam bowiem te tańce zapamiętałe, które wprawdzie nie były orgiastyczne, ale orgię na myśl przywodziły. Chodzi mi też o śpiewy, które w uporczywym powtarzaniu krótkich fraz wprowadzały w trans i zapamiętanie, nie gasiły jednak świadomości. Można powiedzieć wszakże, że ludowe świętowanie ani przez to, że odbywa się na trawie, ani przez to że zachowało archaiczne i pogańskie treści nie jest niczym niezwykłym, ale świętowanie na wysokiej grani górskiej wzbudza co najmniej zdziwienie. Otóż wcale dziwić nie musi, gdy wiemy, a wiemy dobrze i jeszcze tu i ówdzie ślady tego widzimy, nie mówiąc o budach pasterskich, czy wręcz o skupiskach tych bud, że w Karkonoszach Wojna Trzydziestoletnia wypędziła ludzi z miast i wsi w dolinach wysoko w góry, gdzie chronili się przed mordem i grabieżą najróżniejszych wojsk, które w zdziczeniu i okrucieństwie nie miały sobie równych w historii. Mieszkańcy dolin Karkonoskich od XVII stulecia żyli blisko grani głównego masywu, zatem i ten fakt przemawia za traktowaniem mojej przygody jako zdarzenia ciekawego, ale nie tajemniczego przecież. Biorąc to wszystko pod uwagę rozsądek i rozum podpowiadają, że żadnej tajemnicy w moim spotkaniu z Wierzcholcami nie było. Czym jednak wytłumaczyć fakt, że gdy pytałem o nich, nikt nie potrafił nic o nich bliższego powiedzieć, a większość nagabywanych twierdziła, że słyszy o nich pierwszy raz z moich ust. Przy czym to niezłomne zapewnienie, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust zawsze odbywało się w pewien stały, niezmienny sposób, niezależnie od tego, czy odpowiadał stary czy młody, kobieta czy mężczyzna ― mianowicie z ironicznym uśmieszkiem, w którym było jakby porozumiewawcze mrugnięcie okiem. Inni zastanawiali się, szukali w pamięci wiadomości o Wierzcholcach, bądź szukali w księgach różnych. Przypominali sobie słabo, ale nie byli pewni, albo nie byli pewni, czy coś o nich wiedzą. Natomiast ci z ironicznym uśmiechem odpowiadali natychmiast, jakby byli przygotowani, jakby czekali już z taką właśnie gotową i zawsze taką samą odpowiedzią, że słyszą o nich po raz pierwszy z moich ust. Z moich ust, te moje usta w ich odpowiedziach nabrzmiewały jakoś i wilgotniały, że zawsze musiałem je ocierać z wilgoci, nie wiadomo czy ze śliny czy też z krwi po mimowolnym przygryzieniu wargi. Te gwałtowne i nie dające się uniknąć ocieranie ust jest takim maniakalnym objawem czegoś dziwnego, bo przecież nigdy w żadnych okolicznościach nie miałem skłonności do maniakalnych odruchów, a w tym przypadku, jakby mnie ktoś zaczarował. Jest też cały szereg innych wydarzeń co najmniej dziwnych, choć wytłumaczenie ich dziwności jest zaiste trudne, gdyż zawsze są to wydarzenia na granicy normalności. Są one tyleż normalne, co tajemnicze. Dzieją się na grani, cha cha cha, rzeczywistości. Oto na przykład wsiadam w Kowarach do dyliżansu, gdy nagle czymś zaniepokojone konie ruszają nieoczekiwanie, gdy ja nachylam się po sakwę podróżną z głową pod tylnym kołem. Szybko i z mocą, choć jakoś dziwnie miękko i delikatnie przyciąga mnie do siebie blondyn o jasnoniebieskich oczach i w jakimś trudnym do określenia stroju. Stawia mnie przed sobą i uśmiecha się lekko ironicznie, a ja zamiast mu podziękować za uratowanie życia, a co najmniej zdrowia, muszę ocierać maniakalnie usta, na co on wybucha dźwięcznym śmiechem i kłaniając się odchodzi. Gdy pozbierałem się z zażenowania oraz fizycznej dezorientacji i rozglądam się za nim, już go nie ma. Kto to był, pytam poczmistrza, a to ktoś miejscowy, odpowiada, zawsze przynosi i odbiera listy. No i co w tym dziwnego, zapytałby każdy człowiek kierujący się zdrowym rozsądkiem. Zdarza się przecież, że ktoś ratuje ci życie. No pewnie, ma w sobie taki ktoś coś z anioła stróża, ale przecież to nic dziwnego, że w stanie skrajnej emocji wywołanej zagrożeniem śmiertelnym ludzie i sprawy wyglądają nieco inaczej. W stanie silnego wzburzenia ten jasnooki blondyn mógłby nawet mieć skrzydła. Ach, ale przecież nie o to chodzi, rzecz w tym aliści, że on się tak uśmiechał, właśnie tak: lekko ironicznie i porozumiewawczo. Nie był akcją ratowania mnie w najmniejszym stopniu zaskoczony, w żaden sposób ta akcja nań nie wpłynęła, nie był ani zadyszany, ani poczerwieniały z wysiłku, ani wyraz twarzy nie odpowiadał dramatycznym okolicznościom: od razu miał ten uśmiech na twarzy! Innym razem dokonywałem poważnej transakcji w banku w Jeleniej Górze, gdy na ulicy przed bankiem wybuchła głośna awantura między dwoma młodymi osobnikami, którzy wyzywając się od oszustów tarmosili się za odzienie i bokobrody. Tłumek zebrał się wokoło i nuże podjudzać koguty. Zaprzestaliśmy z oficjalistą formalności i poczęliśmy siłą rzeczy patrzeć na to nieprzystojne widowisko, które nabierało temperatury. W pewnym momencie sczepieni przeciwnicy zatoczyli się na szybę dużego okna banku i zbiwszy ją znaleźli się w kantorze, gdzie okładając się pięściami czynili ogromne spustoszenia w sprzęcie i papierach. Potoczyli się pod moje nogi i tu stała się rzecz najdziwniejsza: spojrzeli na mnie obaj jednocześnie, uśmiechali się ― tak, tak właśnie ― uśmiechali się obaj ironicznie, żadnych śladów bójki na twarzy i tak patrząc na mnie krzyczeli: oszustwo, oszustwo, oszustwo, po czym wstali i spokojnie wyszli z banku. Gdy chwilę później przybiegli policjanci, nie było po nich śladu, a ja ocierałem maniakalnie usta. Właśnie, wycierałem maniakalnie usta. Przysiadłem na krześle i długo nie mogłem zebrać sił i wrażeń. Oczywiście nie było mowy o zakończeniu formalności. Umówiłem się z oficjalistą za tydzień i gdy za tydzień przyjechałem do Jeleniej Góry miasto wrzało od plotek na temat upadku banku, w którym miałem przeprowadzić transakcję. Gdybym ją przeprowadził, straciłbym bardzo wiele, być może więcej niż miałem. Bankier miał upodobanie we wrocławskich, drezdeńskich i berlińskich diwach operetkowych i tak się zapamiętał w miłości do sopranistek, że stracił majątek, co skwitował krótko i dosadnie, wieszając się we wrocławskim hotelu. No i co? Jak to potraktować? Może mi się przywidziało, że ci okładający się pięściami młodzieńcy tylko markowali bójkę? Może mi się przywidziało, że się do mnie ironicznie uśmiechali? Może. I rzecz jasna ich okrzyki, oszustwo, oszustwo, to był przypadek. Niech i tak będzie, niech to był przypadek. Ale w zdarzeniu, którego byłem uczestnikiem kilka miesięcy później, to nie był przypadek, to nie mógł być przypadek, niech to diabli, to na pewno nie był przypadek. Posłuchajcie: udałem się pewnego ranka na przejażdżkę konną z panią M. Była piękna pogoda, słonecznie, ale niezbyt upalnie, konie szły ochoczo. Na potokiem Malina zsiedliśmy z koni na przestronnej łące kolorowej od kwiatów. Śnieżka podcięta Kotłem Łomniczki pięła się horngnejsami w górę i sterczała w promieniach wczesnego słońca. Pani M. zbliżyła się do mnie i uderzając pejczem po sukni powiedziała: Mój drogi Józefie, dlaczego jest pan u nas tak rzadkim gościem, przecież wie pan, jak go lubię…
I co? Może te wszystkie wydarzenia to przypadki, nie ma w nich nic tajemniczego, wszystko da się wytłumaczyć w granicach zdrowego rozsądku? Przyznaję, że dla osoby postronnej, znającej tylko zewnętrzne akty tych wydarzeń, wszystko wydawać się może normalne, a te tylko przeze mnie zaobserwowane uśmiechy ironiczne, te porozumiewawcze uniesienia brwi i prawie mrugnięcia to mogą być tylko moje urojenia, tak jak i jakąś naturalną przyczyną można by wytłumaczyć te moje ocieranie ust, które zresztą tylko w Karkonoszach mi się przytrafia. No cóż, znacie mnie panowie jako człowieka mocno stąpającego po ziemi, jako sceptycznego realistę, który mistycyzm w trywialnym sensie tego słowa traktuje może nie z pogardą, ale z zakłopotaniem. Znacie mnie panowie jako człowieka myśli pozytywnej, teorii skierowanej ku działaniu. Znacie mnie panowie nie tylko jako pisarza, lecz również jako badacza przyrody, który sprawdza w eksperymencie swoje domniemania na temat praw naturalnych. I tu nagle wynurzam się panom jako człowiek, który został naznaczony przez tajemniczy słowiański lud Wierzcholców. Lud, który ze mną utrzymuje jednostronny dyskretny kontakt, pomagając mi i ratując mnie we wszelkiej potrzebie, radząc mi pośrednio poprzez towarzyszące zjawiska, które są jasnymi po rozwiązaniu znakami. Muszę panom powiedzieć, że rozumiem doskonale, iż mogę być otoczony podejrzeniem trywialnego mistycyzmu. Ale tylko i wyłącznie w przypadku spraw związanych z Wierzcholcami i Karkonoszami. Tylko w tym przypadku można mnie podejrzewać, że widzę rzeczy, których nie ma, że tylko wmawiam sobie, że istnieją. Sobie, bo nigdy nikomu o nich nie mówiłem, bo po raz pierwszy dzisiaj o tych sprawach właśnie panom, jako moim przyjaciołom, mówię. Jeśli natomiast istnieją one tylko w moim umyśle, a jest to także jakiś rodzaj istnienia i nikt nie może z pewnością powiedzieć, że jest to rodzaj istnienia godny wzgardy, bo cóż byśmy z ideami robili, my hodowcy myśli jako praktycznej trzody, którą rozmnażamy ku pokrzepieniu żołądków, jeśli natomiast ― powtarzam ― istnieją one tylko w moim umyśle, to istnieją mocniej niż ślady jakiejś innej niezaprzeczalnej rzeczywistości. A najmocniej żyje we mnie wspomnienie tego, że byłem podczas uczty Wierzcholców przez długie chwile niewidzialny. Że patrzyłem na wszystko, że byłem wśród nich i byłem niewidzialny. Niewidzialny.